poniedziałek, 23 czerwca 2014

Oswoić się z rzeczywistością...

Od kilku dni prześladują mnie natrętne, nie dające spokoju myśli, związane z wyjazdem Sylwka do Krakowa. Wzięliśmy udział w wycieczce parafialnej zorganizowanej dla dzieci, które w tym roku przystąpiły do Pierwszej Komunii Świętej. Wycieczka, jak wycieczka, byłoby fajnie gdyby nie to, z czym od zawsze miałam i mam ogromny kłopot. Nie wiem dlaczego tak jest, ale zauważyłam już dawno, że nie służy mi integracja ze zdrowymi dziećmi i ich rodzicami. Usilnie z tym walczę, ale im mocniej próbuję udowodnić sobie i innym, że Sylwek jest taki sam, jak reszta dzieci, a my tworzymy normalną, nie różniącą się od innych rodzinę, tym dotkliwiej i boleśniej mierzę się ze smutną prawdą, że u nas wszystko jest inne niż u pozostałych, przeciętnych rodzin. Każdy wyjazd u naszego Sylwka poprzedzony jest lękiem. Potrafi po kilka razy z rzędu pytać, gdzie jedziemy i pomimo odpowiedzi, zadaje to samo pytanie jeszcze kilkanaście razy. Tak było i tym razem. Siedziałam w autobusie pełnym matek lub ojców z dziećmi i obserwowałam ich rozmowy. Słyszałam, jak dyskutują, żartują, a dzieci opowiadają namiętnie o tym, co chciałyby zobaczyć, zrobić, kupić albo zwiedzić na wycieczce. Tak mi się wtedy strasznie żal zrobiło, że Sylwek nie potrafi ze mną rozmawiać, że jemu każde słowo sprawia ogromną trudność, jąkanie ogranicza kontakt zarówno z dorosłymi, jak i rówieśnikami. No i ten jego rozumek, jak u czterololatka. W naszym środowisku wszyscy wiedzą, że Sylwek jest taki i nam szczerze współczują. To jest chyba w tym wszystkim najgorsze!!! Nienawidzę, gdy ktoś patrzy na nas ze współczuciem albo litoscią, jacy my to jesteśmy biedni i pokrzywdzeni przez los. Jesteśmy, owszem, ale niektórzy przez to czują się od nas lepsi i wartościowsi mimo, iż tacy wcale nie są. Niejeden gdyby znalazł się w podobnej sytuacji i zmierzył z chorobą dwojga dzieci, śpiewałby innym głosem niż do tej pory. Ale ludzie nawet nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jak to jest. Wolą litować się i współczuć, niż traktować nas, jak normalnych, takich samych, jak oni. Bo dzięki takim, jak my, czują się lepsi, więcej warci. Tyle razy obiecywałam sobie, że oderwę się od tego całego "normalnego" świata, lecz ciągle popełniam te same błędy. Jedno jest pewne, źle nam strasznie między tymi "normalnymi" i unikam ich jak ognia. Czasem chciałabym uciec gdzieś na bezludną wyspę, aby tylko się z nimi nie spotkać. Na co dzień bywa raczej wszystko w porządku. Mam wspaniałych przyjaciół i znajomych, których nie dotknął taki problem, jak choroba dziecka, ale mimo to starają się zrozumieć, podnoszą na duchu, chcą w jakiś sposób pomóc. Najgorzej jest z tymi, którzy przyglądają nam się z boku i lubią, gdy coś złego się dzieje, kiedy ktoś ma gorzej niż oni. Tej grupy osób boję się najbardziej. Dużo radości daje mi moja praca, mimo iż uczę dzieci zdrowe. Tutaj przynajmniej nagadam się do woli, bo moje przedszkolaki czasem zagadałyby na śmierć. Uwielbiam to, może dlatego, że z moimi własnymi dziećmi, nie mogę sobie porozmawiać. Złapałam dołka przez to wszystko, przez tę wycieczkę i konfrontację mojego niedoskonałego Sylwka z tymi mądrymi, inteligentnymi i doskonałymi dziećmi. Rok temu skończyłam oligofrenopedagogikę i w tym kierunku miałam szukać pracy. Już od dawna dzieci niepełnosprawne i ich rodzice byli i są mi bardzo bliscy. W ich towarzystwie jest mi o wiele lepiej, czuję się taka jak oni, rozumiem ich troski, potrzeby, czuję radość, kiedy coś się w życiu udaje. Pomiędzy nimi czuję się naprawdę dobrze. Z drugiej strony nie mogę też uciekać, przed tymi, na pozór normalnymi ludźmi, którym dalekie i obce są nasze kłopoty. Trudno mi znaleźć jakis złoty środek radzenia sobie w takich sytuacjach, jakieś wyjście z tego problemu. Nie potrafię sobie jeszcze tego wszystkiego w głowie poukładać, pogodzić się z pewnymi faktami. Czy jestem zbyt słaba? Zastanawiam sie, czy to tylko ja przeżywam takie dylematy, problemy. Czasem mam wrażenie, że my razem ze swoją rodziną nie pasujemy do tego świata... no właśnie, jak tytułowi "kosmici" z książki, o której kiedyś pisałam. Jestem ciekawa, jak radzicie sobie z "innością" swoich pociech, czy w ogóle, to proste dla Was? Jeśli tak, to proszę o jakiś złoty środek, receptę, na to, jak żyć, by nie zwariować w tym przesiakniętym NORMALNOŚCIĄ świecie...



niedziela, 15 czerwca 2014

Uroki lata... i garść refleksji

Wreszcie doczekaliśmy się słoneczka i korzystamy w pełni ze wszystkiego, co może chociaż odrobinę poprawić humor naszym chłopcom. Regularnie odwiedzamy Orzechowce i naszą kochaną kobyłkę Basię, z którą Sylwuś i Karol mają hipoterapię. Raz w tygodniu, co sobotę, jeździmy na basen, gdzie moje urwisy przez ponad dwie godziny szaleją w wodzie. Wybraliśmy do tego najstosowniejszą porę. W soboty, wieczorem, pływalnia jest prawie pusta, więc nikomu nie przeszkadza, gdy Karolek chlapie wszystko dookoła i krzyczy z radości. Jako jedyne dziecko kąpie się bez czepka, ale ratownicy od zawsze byli pod tym względem wyrozumiali oraz tolerancyjni i nie robili z tego powodu żadnych problemów. Oprócz stałych form rozrywki, trafiają nam się też dodatkowe. Tydzień temu Sylwuś wyjechał z babcią na trzy dni do Krakowa, do swojego kolegi Karola i tam cudownie spędził czas. My natomiast zabraliśmy Karolka do Arboretum w Bolestraszycach. Mimo, iż byliśmy tam już kilka razy, stwierdzilismy, że warto jeszcze raz odwiedzić to miejsce. Niestety, w tym roku, było tak dużo komarów, że nie zabawiliśmy tam długo. Jednak przecież przed nami całe lato i mnóstwo okazji do miłego spędzania wolnego czasu. Już w środę Sylwek jedzie ze mną na wycieczkę do Zoo w Zamościu, a w sobotę do Krakowa. Co jeszcze przed nami? Pożyjemy, zobaczymy...
Ten post, tak naprawdę, chcę napisać o czym innym. Skłoniły mnie do tego dawne wydarzenia i refleksje z nimi związane. To zdarzyło się jakieś sześć lat temu, a wczoraj stanęło mi przed oczami, nie dając spokoju. Gdy wracaliśmy z basenu, pod sklepem zaczepił mnie młody człowiek, brudny, bardzo skromnie ubrany. Poprosił o złotówkę na jedzenie. Bez chwili zastanowienia, wyjęłam pieniądze z portfela i dałam mu. Bardzo dziękował za nie. Było widać, że strasznie ich potrzebował. Nie wyglądał na pijaka ani narkomana, ale na kogoś bardzo biednego, kto nie ma środków na podstawowe potrzeby życiowe, jak jedzenie i odzież. Sześć lat temu spotkała nas dokładnie ta sama sytuacja. Było to dzień przed Wigilią. Wracałam zmęczona z pracy i zajechaliśmy do supermarketu, aby zrobić świąteczne zakupy. W sklepie, jak zawsze o takim czasie, mnóstwo ludzi, zamieszanie, pośpiech, a w portfelu wyliczone pieniądze i odwieczny problem, co kupić, aby niczego nie zabrakło, ale jak zrobić, aby na wszystko wystarczyło pieniędzy. Wyszłam stamtąd obładowana siatkami i z potężnym bólem głowy. Okazało się, że na zewnątrz czeka na mnie nie tylko mój mąż, ale ktoś jeszcze. Był to chłopak, może czternasto- albo piętnastoletni. Ubrany podobnie, jak ten, którego spotkaliśmy wczoraj. Trzymał w ręku kilka własnoręcznie wykonanych świątecznych kartek, ze zwykłego białego papieru, na nich narysowana gałązka ze świeczką i bombką oraz życzenia napisane jakby ręką małego dziecka, które dopiero uczy się pisma. Prosił, żeby kupić od niego kartkę, ale mówienie sprawiało mu straszną trudność. Jąkał się tak mocno, że ciężko było cokolwiek zrozumieć. Mąż pozostawiony przed sklepem bez portfela, czekał aż przyjdę i zapytał, czy mamy jakieś pieniądze, żeby kupić jedną kartkę. Zostały mi jakieś grosze, więc niewiele myśląc, dałam mu, żeby się odczepił i ledwo żywa po zakupach wsiadłam do samochodu. Nie chciałam już nawet tej świątecznej kartki, bo po co mi ona? On jednak włożył mi ją do torebki, życząc wesołych świąt. Moje opamiętanie nadeszło bardzo szybko, ale niestety zbyt późno, żeby cokolwiek zmienić. Jadąc w samochodzie, zaczęliśmy się zastanawiać nad sytuacją tego chłopca. Nie dość, że był bardzo biedny, to jeszcze i pokrzywdzony przez los. Wykonana przez niego kartka, mimo,iż byle jakimi kredkami, z życzeniami, w których aż roiło się od błędów świadczyła o tym, że włożył w to mnóstwo serca. Robił te kartki sam. Może był sierotą albo miał rodziców pijaków lub pochodził z rodziny wielodzietnej i biednej zarazem? Nie znaliśmy odpowiedzi na to pytanie, ale wyobraziliśmy sobie naszego Sylwusia za kilka lat. Nasz Sylwuś też się jąka, Karol wcale nie mówi, ale mają jeszcze nas - rodziców, którzy się o nich troszczą i nie pozwoliliby im żebrać na ulicy. A gdyby nas - rodziców zabrakło? Co wtedy? Czy czeka ich taki los, jak tego chłopca? Ujechaliśmy już dobry kawał drogi, kiedy zdecydowaliśmy, że zawrócimy i damy mu choć trochę pieniędzy, żeby mógł, jak inni, chociaż odrobinkę cieszyć się świętami. Miałam też w samochodzie piękny stroik świąteczny, który dostałam od dzieci i rodziców ze szkoły, w której uczyłam. Chciałam go podarować, aby wziął sobie do domu albo sprzedał i kupił, co mu potrzebne. Niestety, szukaliśmy go pod kilkoma sklepami, bez skutku. Na polu zapadał zmrok, ale wokół jeszcze pełno ludzi, zabieganych, w szale zakupów. Jego już nie było nigdzie... Wróciliśmy do domu z takim dziwnym uczuciem, żalu, smutku. Schowałam kartkę z życzeniami do szafki, żeby nie przypominała mi o tym, że mogłam pomóc komuś kto mojej pomocy bardzo potrzebował, ale tego nie zrobiłam. Nie wiem dlaczego? Czy byłam zbyt zmęczona, czy obojętna, czy nie pomyślałam głębiej, że są przed świętami są sprawy ważniejsze niż zakupy, wypieki, sprzątanie czy piękne dekoracje? Piękne i dobre serce, pomoc tym, którzy zostali pokrzywdzeni przez los, miłość, współczucie, to jest ważne. Teraz to wiem!!! Ale widocznie potrzebny był aż ten chłopiec, żebym mogla to zrozumieć. Już nigdy więcej go nie spotkaliśmy. Kartka, którą mi wtedy podarował, leżała w szafce jeszcze przez kilka świąt. Mimo, że taka byle jaka, jakoś trudno mi było się z nią rozstać. Jednak w końcu spaliłam ją rok temu, żeby raz na zawsze pożegnać te przykre wspomnienia. Jest mi teraz o wiele lżej, bo wiem, że już nigdy nie popełnię tego błędu, co kiedyś. Już nie przejdę obojętnie wobec kogoś, kto potrzebuje mojej pomocy... Czasem boimy się, żeby ktoś nie oszukał oraz nie wykorzystał. Dlatego odpuszczamy, nie udzielając pomocy. Jednak nieraz lepiej już dać się wykorzystać, niż mieć wyrzuty sumienia, że się komuś nie pomogło, zostawiło proszącego i cierpiącego bez żadnego ratunku. Jakoś wcześniej nie czułam potrzeby pisania o tym zdarzeniu sprzed kilku lat, ale od wczoraj powróciły złe wspomnienia. Nie zaznałabym spokoju, gdybym nie wyrzuciła z siebie, tego co we mnie siedzi jeszcze gdzieś głęboko i targa moim sumieniem. Napisałam to ku przetrodze tym, którzy potrafią i mogliby pomagać biednym i pokrzywdzonym przez los, ale z różnych powodów tego nie robią. Pamiętajmy, że będziemy sądzeni z naszego życia i tego, jacy byliśmy dla innych. A chłopiec? Może już nigdy w życiu go nie spotkamy, ale on nie jest jedynym. Jest tysiące innych, podobnych, którzy tylko czekają na naszą wyciągniętą pomocną dłoń. Oby tylko nam kiedyś nie przyszło znaleźć się na ich miejscu, bo różnie to bywa przecież w życiu...



poniedziałek, 2 czerwca 2014

Prezes...

Tego jeszcze nie było... a jednak! O Karolku powstał wiersz. Już drugi, bo pierwszy kiedyś, dawno temu, napisała jego mama, zwykła amatorka, nie mająca nic wspólnego z poezją. Drugim chcemy się pochwalić, bo został napisany nie przez byle kogo, ale panią, która jest zawodową pisarką. Pani Maria Żemełko, bo ona jest autorką, odwiedziła jakiś czas temu przedszkole, do którego uczęszcza Karol. Podczas jednego spotkania trudno poznać wszystkie dzieci, więc do pomocy przy napisaniu wiersza pośpieszyły panie nauczycielki Karolka, które wiedzą o moim łobuzie wszystko. Poinformowały panią poetkę o cechach charakteru naszego Pulpecika, o tym, co lubi, jak spędza dzień. I mamy bardzo fajny wiersz, który brzmi tak:

"Prezes"

Prezes powinien mieć samochód
którym go wszędzie wozi szofer.
Na swoich pracowników wokół
sam patrzy lustrującym wzrokiem.
Czy wszyscy sa dziś punktualnie
i do roboty się zabrali.
Drugie podadzą mu śniadanie.
O! Za to prezes ich pochwali.

Na biurku, w szafce trzeba sprzątać
i Karol o to zadba skrzętnie.
Zdarza się upcha coś po kątach
lub zgubi drobiazg bezpamiętnie.
Po pracy słuszny odpoczynek.
Na obiad smaczne trzy kotlety.
Na deser słodkich garść rodzynek - 
prezes ma wygląd mieć atlety.

Pan prezes zawsze ma zastępcę,
co w każdej chwili mu pomoże.
Sylwek zostanie nim gdy zechce, 
bo bracia zgodny duet tworzą.

Każdy, kto zna Karolka wie, że to wiersz o nim i tylko o nim. Tym, którzy jeszcze nie poznali mojego łobuziaka osobiście, postaram się zinterpretować kilka ważniejszych wersów. Zacznijmy od tytułu, który nie jest przypadkowy. Już od dawna Karolek bardzo zabiega o to, aby pełnić w przedszkolu rolę przywódcy. Najgorsze, że chciałby rządzić nie tylko dziećmi, ale też uczącymi go paniami. Ponieważ jest rutyniarzem, lubi postępować według stałych schematów dnia, czasem wyprzedza niektóre czynności, mające po sobie następować. No i, jak mówią jego panie, nie da posiedzieć, ale goni do roboty. A z Karolkiem nie ma lekko, bo jak rozkaże coś zrobić, nie ma zmiłuj się. Karolek nie przyjmuje do wiadomości wszelkich odmów, wszystko ma być tak, jak chce. W razie sprzeciwów, potrafi się strasznie zdenerwować i postawić wszystkich do pionu. Na szczęście panie w przedszkolu studzą jego przywódcze zapędy, co mnie bardzo cieszy. Niełatwo byłoby żyć z prezesem, który dominuje nad całą rodziną i stale każe wykonywać różnego rodzaju polecenia. 
Bardzo rozśmieszył mnie wers o śniadaniu, do którego nigdy nie trzeba Karolka specjalnie zapraszać. 
Druga strofa wiersza zaczyna się od ulubionej czynności Karolka, porządków. O tym mogę napisać dużo na podstawie własnych doświadczeń. Otóż, jeśli nie zdążę w domu czegoś schować na swoje miejsce, muszę liczyć się z tym, że zrobi to Karol. Tylko, że jemu zupełnie obojętne, gdzie schowa daną rzecz. Ważne, aby nie leżała na wierzchu, bo wtedy jest przecież BAŁAGAN. No i potem szukaj wiatru w polu, a konkretnie sprzątniętej przez Karola rzeczy. Znając życie, pewnie w przedszkolu, łobuziak robi dokładnie to samo. 
Tu przechodzimy, do kolejnej ważnej części dnia, a mianowicie odpoczynku. Zresztą, to przecież oczywiste, jest ciężka praca, to musi być i odpoczynek, nie inaczej. Karolek lubi sobie chwilę usiąść lub poleżeć, zamyślić się i solidnie zrelaksować. 
Potem obiad i... "trzy kotlety". Z tymi kotletami, zabawna historia. Karol nie dość, że je uwielbia, to jeszcze zjada w dużych ilościach. Oczywiście nikt mu nie podaje trzech kotletów na raz, ale kiedy tylko zje swojego, pokazuje widelcem na kotlety, które chętnie by zjadł, leżące na talerzach innych dzieci. No i stąd wygląd "atlety" u naszego małego Pulpecika. 
Ostatnia zwrotka nawiązuje do przyjaźni jaka jest pomiędzy moimi chłopcami. Bo tak naprawdę nie ma Sylwka bez Karolka i nie ma Karolka bez Sylwka. Sylwek jako ten starszy i lepiej radzący sobie w życiu, dzielnie opiekuje się Karolkiem. Pomaga mu, kiedy tylko ten tego potrzebuje, troszczy o niego i martwi. Myślę, że mogę być z nich dumna, ponieważ w tej trudnej sytuacji życiowej, jakiej się znaleźli, naprawdę nieźle sobie radzą.  Najtrudniejsza była dla mnie bariera wynikająca z tego, że Karolek nie mówi. Bałam się, jak obaj będą porozumiewać się, kontaktować, bawić. Przeskoczyli tę barierę. Jeśli jest miłość, nie ma rzeczy niemożliwych, zawsze znajdzie się jakieś wyjście, nawet z beznadziejnie trudnej sytuacji. I oni to wyjście znaleźli...
W imieniu własnym i Karolka dziękuję autorce wiersza, Pani Marii Żemełko, za ten miły prezent i wspaniałą pamiątkę!!!