Wiosenne zmiany…
niedziela, 28 kwietnia 2013
Wiosenne zmiany
czwartek, 25 kwietnia 2013
Hipoterapia
Hipoterapia…
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Uszko
Uszko…
Wreszcie
wiosna, na którą tak długo wszyscy czekaliśmy. Wraz z tą upragnioną porą
roku wylęgły się wstrętne choróbska, u
nas niestety także. Przez dwie ostatnie noce Karolek spał niespokojnie, budził
się, płakał przez sen. Zasypiał dopiero
po zażyciu syropów przeciwbólowych. Byliśmy przekonani, że te bóle spowodowane są pojawieniem się nowych ząbków. Z niedzieli na poniedziałek obudził
nas w nocy głośny płacz. Karolek wił się po całym łóżku i strasznie krzyczał.
Przyciskał buzię do zagłówka, a potem siadał gwałtownie, patrząc na mnie
rozpaczliwym wzrokiem, tak jak by prosił o pomóc. Szybko dostał leki
przeciwbólowe, końską dawkę, bo wiedzieliśmy, że byle jaki syropek nic tu nie
da. Ból był zbyt silny. Po upływie dwudziestu minut Karolek ani na chwilę nie
przestawał płakać. Przysuwał się do mnie, ale nie pozwalał, żeby go dotknąć.
Wtedy domyśliłam się, że przyczyną może być ucho. Może, ale nie musi… Karolek często miał problemy z zapaleniem
ucha. Przebieg choroby był zazwyczaj taki sam. Najpierw długi, kilkudniowy
katar, potem kaszel, niespokojne noce i w końcu przeraźliwy płacz. Karolek to z
reguły twardziel, bardzo rzadko coś go boli. To właśnie napawało mnie jeszcze większym strachem,
lękiem przed tym, by nie przeoczyć poważnego problemu. Jednym z wielu objawów
autyzmu u naszego Karolka, było m.in. to, że potrafił przewrócić się,
nabić sobie dużego jak jajo i siwego, jak śliwka guza i nie uronić przy tym ani
jednej łezki. Nie płakał nigdy w czasie przeziębień, grypy, przy wysokich gorączkach,
ze spokojem znosił także bóle gardła. Ból ucha był już jednak ponad jego siły.
Kilka osób przestrzegało nie i uczulało na to, żeby bacznie go obserwować.
Pośród dzieci z autyzmem, zdarzały się już takie przypadki, że jakiś Brzdąc
złamał rękę lub palec i ani nie jęknął. Dopiero po opuchnięciu okazywało się,
że dziecko doznało jakiegoś urazu, czy uszczerbku na zdrowiu. Tacy właśnie są
nasi mali autyści. Mając na uwadze to wszystko, zawsze się o niego boję. Płacz
Karolka mnie przeraża, bo wyobrażam sobie, jak bardzo musi wtedy cierpieć. I tu
pojawia się kolejne pytanie, co go boli? To są właśnie chwile, kiedy mam
taki ogromny żal, że moje dziecko nie może mówić… mimo, że ma już przecież
skończone siedem lat. Wtedy czuję się
taka bezradna, słaba, bezsilna wobec tego, co się dzieje. A co jeśli to nie
ucho??? Przecież Karolek mi nie powie, nawet nie pokaże. Pojawiły się czarne
myśli „…a jeśli to brzuszek”, „może zapalenie wyrostka”, „co będzie jak
wyrostek pęknie? Można nawet umrzeć”, „a jeśli to ząbek tak go strasznie
boli?”. Setki pytań, na które nie znałam odpowiedzi, nie pozwoliły nam
spokojnie spać, mimo tego, że ból już odrobinę ustawał. Ubraliśmy się szybko,
potem Karolka i pojechaliśmy na pogotowie. Dochodziła prawie północ, więc
Karolek zmęczony bólem przysypiał w samochodzie. Pogotowie powitał strachem i
płaczem. Po tym stresie kolejny, bo odesłano nas do drugiego szpitala w
mieście, ponieważ lekarze nie mieli czym zbadać ucha. Tam dalej te same
procedury, zapisywanie danych, badanie i kolejny koszmar dla (i tak już
wystarczająco cierpiącego) Karolka. Na szczęście sprzęt był i potwierdziły się
nasze przypuszczenia: zapalenie prawego ucha. Po zakupieniu leków wróciliśmy wreszcie
do domu. Była godzina druga w nocy. Teraz cierpliwie kurujemy się. Leki szybko
zadziałały, Karolek spokojnie przesypia całą noc. Śpi, jak mały niemowlaczek……
bo dla mnie przecież nim jest. Wszystkie mamy mając niemowlę muszą domyślać się
przez ten okres tego, czego ja przy Karolku będę domyślała się całe życie: co
go boli? czego chce? czy jest mu dobrze? czy nie jest smutny? dlaczego płacze?
I setki innych pytań, na które mi nie odpowie. Muszę jako jego matka, wybadać
to sama. Czy moje odpowiedzi będą trafne? Nie wiem… Ale muszę być czujna, żeby
nie przegapić czegoś ważnego, jakiegoś niepokojącego sygnału, by nie stało się
nic strasznego. Na tym kończę te swoje żale i lamenty. Teraz trzeba zdrowieć,
bo w czwartek mamy pierwszą godzinę hipoterapii. Nie możemy się już doczekać, a
szczególnie Sylwuś, który uwielbia konie. Poza kotami oczywiście, które zawsze
zajmowały i będą zajmować u niego pierwsze miejsce na liście tych
najukochańszych zwierzątek. Co do Karolka to się bardzo obawiamy…..o konia, czy da radę.
Korri jakoś przechodzi przez jego wybryki i „tortury”, w ostateczności to go
trochę złapie ząbkami, żeby dać do zrozumienie, że nie podoba jej się taka
zabawa. A koń, jak się biedny obroni przed naszym małym rozbójnikiem??? Może nie będzie tak źle, miejmy nadzieję. Trzymajcie
kciuki za nas w czwartek…. i za konia :))))
poniedziałek, 15 kwietnia 2013
Historia pisana miłością
Historia pisana miłością…
W tym
poście pragnę zachęcić Was do przeczytania wspaniałej książki, napisanej przez
niezwykłą osobę, babcię Kubusia, chłopczyka dotkniętego autyzmem. Jest to prawie trzystustronicowa, książeczka pt. „Autyzm, chaotyczny
taniec umysłu. Pamiętnik babci Kubusia”, autorstwa pani Małgorzaty Klemczak.
Otrzymałam ją w ubiegłym tygodniu i choć jeszcze nie przeczytałam do końca, z całą
pewnością, mogę polecić ją wszystkim tym, którzy zetknęli się już z autyzmem,
mają taką osobę w rodzinie lub w najbliższym otoczeniu, a także i takim, których
autyzm nie dotyczy, zaś wiedza na jego temat jest niewielka albo żadna. Książka
we wspaniały sposób opisuje przeżycia i uczucia osoby, której najdroższa i
najukochańsza istotka na świecie, wnuczek Kubuś na co dzień zmaga się ze swoim
autyzmem, stanem umysłu, którego nie może się pozbyć, ale z którym musi już na
zawsze żyć. Tym, co sprawiło mi ogromną radość, jest dedykacja od pani Gosi,
znajdująca się na pierwszych stronach książeczki. Pozwolę ją sobie tutaj
zacytować:
„Pani Agnieszce ślę tony sił, aby nigdy nie opuszczały na szlaku,
gdzie zmierza autyzm. Życzę, aby wierne przyjaciółki Wiara, Pokora,
Cierpliwość, Nadzieja niosły pomoc, kiedy będzie troszkę trudniej… Wierzę, że i
Karolek za czas jakiś objawi swój piękny umysł. Przytulam Karolka…”.
Miło
zaskoczyły mnie te ciepłe słowa, a jeszcze bardziej pierwsze strony tej książki, po których
można już poznać samą ich autorkę. Pani Małgosia jest niezwykłą i wspaniałą
kobietą, a przede wszystkim dobrym, niczym Anioł człowiekiem. To w jaki sposób
opisuje swoje przeżycia, miłość do wnuka oraz wsparcie i zrozumienie jakim
darzy swoje dzieci, jest godne największego podziwu. Wiele czytam o autyzmie,
ale do tej pory nie spotkałam książeczki, która by z takim uczuciem i z ogromną
miłością oddawała to, czym jest autyzm dla najbliższych osoby nim dotkniętej.
Nikt jeszcze nie opisał tak dokładnie i zarazem w prosty, zrozumiały dla
każdego człowieka sposób, na czym polega ten stan umysłu i jak wygląda droga jego
pokonywania. Znalazłam tutaj wiele cennych i trafnych dla siebie uwag oraz
przeczytałam, takie fragmenty, które wywołały łzy w moich oczach. Autyzm nie
jest mi obcy, bo cierpi na tę chorobę moje dziecko. Przez długi czas byłam z
tym sama, nie miałam nikogo i wydawało mi się, że nikt nas nie rozumie. Teraz
jest o wiele lżej, głównie dzięki takim osobom, jak pani Małgosia, jak inni
rodzice, którzy piszą o swoich dzieciach, o uczuciach spowodowanych troską i
miłością do swoich autystycznych pociech. Jest nas coraz więcej, bo coraz
częściej diagnozuje się autyzm. To może dotknąć każdego, nikt nie wie i nawet
się nie spodziewa, „gdzie wyląduje Kosmita”. Dlatego warto odrobinę wiedzieć na
ten temat, chociażby po to, żeby zrozumieć osoby dotknięte tym „chaotycznym
tańcem umysłu”. Często zadaję sobie pytanie, na ile ja poznałam autyzm? Jest on
dla mnie ciągle zagadką, tajemnicą,
której pewnie nigdy całkowicie nie zgłębię. Książeczka pani Gosi rozjaśniła mi
jednak wiele spraw, ukazała inne spojrzenie na to, co wydawało mi się już
znane, oczywiste. Myślę, że więcej już tu pisać nie muszę. Trzeba koniecznie
przeczytać. Ze wszystkich do tej pory przerobionych przeze mnie książek o
autyzmie, ta jest najobszerniejsza. Tu znalazłam wszystko, czego poszukiwałam. Dodam
tylko, że dochód z tej książeczki przeznaczony jest na leczenie i terapię jej głównego
bohatera, cudownego chłopczyka, Kubusia.
Pani Małgosiu mam nadzieję, że zachęciłam choć parę osób do kupienia tej wspaniałej książeczki i przeczytania, bo jest
naprawdę tego warta. Nie tylko na zawartą w niej treść, ale także ze
względu na samą jej autorkę, osobę niezwykłą, dobrą, szczerą, wrażliwą i
ogromnie kochającą swojego ślicznego wnuczka Kubunia. Bardzo dziękuję za
dedykację, słowa wiary i otuchy, które dodają mi sił w walce o szczęście mojego dziecka.
Życzę dużo, dużo zdrowia, siły i wytrwałości, a małemu Kubutkowi codziennych
sukcesów, tych małych i tych wielkich. Pozdrawiam gorąco i mocno ściskam. Moc
buziaczków dla Kubunia od Sylwusia i Karolka J J J
sobota, 13 kwietnia 2013
Mama
Mama...
„Mama”
– słowo, o którym marzy każda kobieta, która posiada dziecko. To słowo, które pierwszy
raz wypowiedziane sprawia, że można oszaleć ze szczęścia. Ja je słyszę od
Sylwusia bardzo często. Słyszałam także od Karolka, zanim przestał mówić. Wtedy
to było takie normalne, zwyczajne, oczywiste, wiedziałam, że tak po prostu ma
być. Dziecko rodzi się, rozwija, stawia pierwsze kroki, potem zaczyna mówić… A
dzisiaj? Ile bym dała za to jedno słowo, warte więcej niż wszystkie skarby
świata? Jak strasznie byłabym szczęśliwa mogąc je wreszcie usłyszeć od mojego
kochanego Skarbusia, z którym porozumiewam się jedynie poprzez prowadzenie
mojej ręki w kierunku, który on mi wskaże. W taki sposób domyślam się, co mam
mu podać, co włączyć i jeszcze kilka innych najprostszych komunikatów, które na
razie jestem w stanie zrozumieć. W końcu usłyszałam to upragnione słowo.
To działo się w Wielki Piątek. Pierwszy raz wypowiedział je idąc z kuchni do
pokoju, tak jak gdyby nigdy nic, jakby wypowiadał je codziennie, tak
zwyczajnie, po prostu. Pierwsze moje uczucie, to niedowierzanie. To niemożliwe
– pomyślałam wtedy. Pewnie zwyczajnie się przesłyszałam. Nie wierzyłam temu
szczęściu, które mnie spotkało, wydawało mi się, że to tylko moje urojenia.
Potem to słowo padło z ust jeszcze raz, a na końcu wieczorem, kiedy położyłam
się z nim do snu. Karolek był przeziębiony, miał zatkany nosek i chyba pierwszy
raz w życiu, wolał spać sam. Strasznie marudził, aż wreszcie odwrócił się do
mnie i z okropnym wyrzutem w głosie, krzyknął „ma - ma!!!”. Już wtedy nie miałam
żadnych wątpliwości, żadnych złudzeń co do znaczenia wypowiedzianego przez
niego wyrazu. To nie były moje urojenia, ani się nie przesłyszałam. Pomyślałam
jednak, że nie ma co szaleć ze szczęścia, tylko czekać na dalszy rozwój akcji.
W kolejnych dniach także towarzyszyło Karolkowi słowo „mama”, czasem
wypowiadane pod nosem, a nieraz kierowane prosto do mnie. Razem z tym słowem
pojawiły się wielkie nadzieje, że w końcu coś ruszy, Karolek otworzy się,
będzie mówić, może nie wszystko od razu, ale choć kilka słów, parę podstawowych
wyrazów, żeby się porozumieć: mama, tata, daj, pić, itp. Niestety na wyrazie „mama”
wszystko się skończyło. Czasem wypowiada, ale tylko, kiedy ma na to ochotę.
Nigdy nie wymówi go, kiedy o to prosimy… Mały uparciuch!!! Wtedy, gdy baaardzo
proszę, żeby powiedział „mama”, uśmiecha się i zaciska usta, tak jakby bał się,
że mu to słowo wyjmiemy z ust. Nadzieja jednak pozostała. W autyzmie czasami
zdarzają się cuda. Ja na ten cud cały czas czekam. Pogodzę się, jeśli nie
będzie nigdy mówił. Zresztą, jakie mam inne wyjście, co mogę zrobić, rozpaczać,
użalać się nad sobą, nad złym światem? Muszę być silna i muszę wierzyć… wierzyć do końca, że będzie dobrze. Wszyscy
wierzymy… A słowo „mama” to także cud, długo przez nas wyczekiwany. Cud… i
ciężka praca wielu osób, nauczycielek, pedagogów, logopedów, terapeutów, dobrych
Aniołów, które czuwają nad moim dzieckiem i pomagają przygotować je do życia w
tym okrutnym dla niego świecie. Z ich pomocą nie może się nie udać. Trzeba
tylko dużo, dużo cierpliwości, wiary, siły i miłości oraz takiej pomocy i
wsparcia, jakie mieliśmy do tej pory, aby Karol jeszcze nie raz nas zadziwił. I
zadziwi z pewnością, bo to wspaniałe i niezwykłe dziecko, dla mnie
najukochańsze i najdroższe na całym świecie.
sobota, 6 kwietnia 2013
Mit silnej kobiety
Mit silnej kobiety…
Od
kiedy ujawniłam, jak wygląda nasze życie, walka z chorobą oraz wszelkimi
przeciwnościami losu, wiele osób pisze, że jestem silną kobietą. Owszem, życie
postawiło mnie przed trudnym egzaminem, którego zdać łatwo nie będzie. Pewnie,
gdyby moje dzieci były zdrowe, wszystko potoczyło by się trochę inaczej. Jednak
nie są, a ja muszę robić wszystko, żeby w życiu nie było im gorzej aniżeli innym.
Staram się bardzo, ale łatwo nie jest. Czy jestem silna? Powinnam, ale nie wiem
czy jestem. Tak trudno być silnym, kiedy codziennie żyje się ze świadomością,
że moim dzieciom jest ciężko, że ograniczone są chorobą, która całkowicie
opanowała ich życie. Jeszcze dwa lata temu wydawało mi się, że pomimo wszystko,
radzę sobie z tym, co spotkało moją rodzinę i nie ma takich problemów, którym
nie potrafiła bym stawić czoła. Byłam zadowolona, że mam w sobie tyle siły, do
pokonywania trudności. Miałam tylko jeden, jedyny problem. Od jakiegoś czasu
męczyły mnie bóle brzucha o różnym nasileniu. Z czasem brzuch bolał coraz to
bardziej, czasem nawet do tego stopnia, że nie mogłam wstać z łóżka. Widząc, że
problem sam się nie rozwiąże, trafiłam w końcu do lekarza. Lekarz stwierdził,
że muszę mieć podrażniony żołądek i przepisał mi odpowiednie leki. Po kilku
miesiącach przyjmowania lekarstw i stale pogarszających się bólach, trafiłam do
szpitala, obawiając się możliwie najgorszych chorób. Znalazłam się na oddziale
gastro endokrynologii, gdzie wykonano mi wszystkie niezbędne badania i nie
znaleziono żadnej przyczyny tego koszmarnego bólu, który nie dawał mi spokojnie
żyć. Lekarz powiedział tylko, że „trochę mniej nerwów i wszystko będzie
dobrze”. Jedyne leki, jakie stamtąd dostałam, to antydepresanty. Biorę je do
dzisiaj, chociaż nieregularnie i z przerwami, ale biorę.
Myślałam, że to ja jedyna sobie nie daję rady, było mi strasznie wstyd. Teraz
już nie, no może jedynie przed tymi, którzy mają chore dzieci i są silniejsi
niż ja. Jeśli są takie osoby, to nawet im trochę zazdroszczę tej siły i mocy,
której mnie nieraz zwyczajnie brakuje. Wiele czytam o autyzmie, a ostatnio
także o problemach rodziców, którzy posiadają autystyczne dzieci. W jednej z
książek, jaką miałam ostatnio w ręce, poruszono problem stresu matek i rodzin
dzieci z autyzmem. Poczułam się, jak bym czytała o sobie, ponieważ podobne
problemy mam nie tylko ja, ale większość rodziców, u których pojawiło się
autystyczne dziecko. Na podstawie swoich doświadczeń, wiedzy jaką dały mi
studia z oligofrenopedagogiki oraz informacji przyswojonych z książki pt.
„Dziecko autystyczne” postaram się przybliżyć, jak wygląda życie takiej matki,
a dokładniej jakie trudności codziennie napotyka w swoim życiu. Zacznę tu od
tego, że na podstawie kilku przeprowadzonych badań, w celu porównania pod względem
przeżywanego stresu matek dzieci z autyzmem, zespołem Downa oraz dziecięcym
porażeniem mózgowym, stwierdzono że posiadanie dziecka autystycznego wiąże się
z najwyższym poziomem stresu. Ma na to wpływ kilka różnych czynników:
1.
Otrzymanie diagnozy, często po odwiedzeniu wielu specjalistów wyrażających
całkowicie odmienne opinie na temat tego, co dzieje się z dzieckiem. Żyjący w
ciągłej niepewności rodzice, w tych trudnych chwilach, są podatni na utratę
kontroli nad własnym życiem oraz życiem całej rodziny. Dla niektórych z nich
długo oczekiwana diagnoza autyzmu paradoksalnie przyjmowana jest z ulgą. Są też
tacy, którzy tworzą przeróżne wyobrażenia wzmagające lęk oraz poczucie
niepewności.
2. Niezwykle trudne do zniesienia dla rodziców
dzieci z autyzmem jest poczucie braku emocjonalnego przywiązania ze strony
dziecka. Chodzi tu głównie o sposób przekazywania uczuć, który jest tu
zazwyczaj mniej czytelny niż u innych. Poczucie bycia obojętnym dla dziecka
wywołuje u rodziców bolesne uczucie odrzucenia. Na poczucie uprzedmiotowienia
wpływać może także brak kontaktu wzrokowego z dzieckiem, które często patrzy
nie „na”, ale raczej „przez” osobę oraz niechęć do wszelkiego dotykania,
głaskania lub przytulania. Wszystko to razem może wzmacniać przekonanie rodzica,
że jest wciąż odrzucanym przez własne dziecko.
3. Innym stresorem są sztywne zachowania,
przyzwyczajenie dziecka autystycznego do stałości i rutyny. Od rodziców wymaga
to olbrzymiej cierpliwości oraz organizowania czasu według schematu
funkcjonowania tegoż dziecka. Jest to również przyczyną trudności przeżywanej
przez zdrowe rodzeństwo, kiedy ich problemy i potrzeby spychane są na dalszy
tor.
4. Dużym kłopotem dla rodziców jest „dziwaczność” zachowań dzieci
autystycznych, szczególnie wtedy, kiedy zdarza się to w miejscach publicznych.
Wygląd dziecka, który nie objawia żadnych oznak niepełnosprawności, skłania
innych do oceniania go jako niegrzecznego i źle wychowanego przez rodziców.
Skutkiem tego jest to, że rodzice często unikają wychodzenia z domu, stają się
samotni, nie mają znajomych i przyjaciół, ponieważ nie wystarcza im czasu na życie
osobiste.
5.
Bardzo mocno obciążający jest fakt zależności dziecka od rodziców przez całe
ich życie. Wiąże się to z ogromnym lękiem o dziecko i to, co stanie się z nim,
gdy ich zabraknie. Niepokój ten związany jest również z brakiem dobrze
funkcjonującego w Polsce systemu pomocy dla osób z autyzmem. Czyni to sytuację
rodziców dzieci z autyzmem silnie stresującą, pełną obaw i niepokoju.
6.
Ostatni czynnik stresogenny, to po prostu zwykły brak chwili wytchnienia przez
rodzica, który całymi dniami musi zajmować się chorym na autyzm dzieckiem. Odrobina
spokoju, ciszy, troszkę czasu tylko dla siebie, o tym marzy większość rodziców.
Rodzic dziecka autystycznego nie zna takich pojęć, niestety.
To
sześć podstawowych przyczyn stresu uważanych za najbardziej typowe dla rodziców
zmagających się z autyzmem. Ile rodzin, tyle samo opinii na ten temat. Każdy ma
prawo do swojego zdania i swoich odczuć związanych z chorobą dziecka. Jeśli
chodzi o naszą rodzinę, to tym najsilniejszym stresorem są czynniki opisane w
punkcie piątym. Myśl o tym, co będzie z naszymi dziećmi, gdy nie będzie już
nas, jest tym co spędza mi sen z powiek, jest tym, co mnie przeraża, tym o czym
staram się nie myśleć, a drugiej strony muszę przecież, ponieważ kiedyś ten
czas nastąpi… taka jest kolej rzeczy. Nie boję się już niczego innego.
Pogodziłam się z diagnozą, zobojętniało mi to, co myślą o moim dziecku inni, ci
którzy o autyzmie nie mają pojęcia, a z taką łatwością krytykują i oceniają.
Nie przejmuję się już nimi, bo nie warto przecież. Podporządkowaliśmy już całe
nasze życie pod potrzeby Sylwusia i Karolka. Nie żalimy się, nie skarżymy,
kiedy jeździmy od lekarzy do lekarzy, do terapeutów, specjalistów, kiedy
wracamy do domu wieczorami i codziennie przed spaniem wysłuchujemy koncertu
Karolka. Koncertu, którego chyba każdy inny śmiertelnik by nie wytrzymał, no
chyba, że z zatyczkami w uszach. Nie czuję także braku przywiązania
emocjonalnego przez Karolka, bo jest on dzieckiem, które domaga się bliskości,
przytulania, lubi, gdy ktoś się nim zajmuje, poświęca mu swój czas. Może,
jedyna rzecz jakiej bym chciała, to ta odrobina czasu dla siebie, błogiego
spokoju, beztroski, ciszy. Czasami marzę o takich chwilach, bo mamy ich o wiele
za mało. Cóż zrobić, takie życie. Podsumowując to wszystko, co do tej pory
napisałam, Karolek i Sylwuś są największym szczęściem, jakie mnie spotkało.
Dzięki nim nauczyłam się doceniać wszystko to, co dobre i piękne. Przy nich
uczę się wrażliwości, dobroci, cierpliwości, uczę się żyć. A siła? Czy ją mam?
Pokonuję codziennie trudności, walczę o moje dzieci, ale mam poczucie, że to wciąż
za mało, że powinnam więcej, lepiej. Jestem tylko człowiekiem, a chciałabym móc
zrobić tak, aby któregoś dnia obaj wyzdrowieli. Nie potrafię, może zbyt mało
się staram? Brakuje mi takiej mocy, która przywróciła by zdrowie moim dzieciom.
Bo my rodzice nie mamy zwyczajnych dzieci. Mamy niezwykłe pociechy, dla których
potrzeba nam ogromnej siły i wielkiej miłości.
Wtedy, kiedy jest ta niesamowita siła oraz ta prawdziwa i
szczera miłość, w życiu zdarzają się cuda…
poniedziałek, 1 kwietnia 2013
Pulpecik
Pulpecik…
Razem z
autyzmem pojawiły się problemy z jedzeniem. Nagle Karolek przestał jeść
wszystko, co do tej pory lubił. W jego codziennym menu pozostał jedynie chleb,
niektóre zupy oraz czekoladowe wafelki. Uwielbiał także truskawkową gumę
rozpuszczalną, ale to dostawał bardzo rzadko. Nie pomagało wymyślanie coraz to
nowych potraw, gotowanie specjalnie pod gust Karolka ani różne chytre sztuczki,
mające na celu nakłonienie go do jedzenia. W związku z tak ubogim jadłospisem,
Karol zaczął spadać na wadze, był malutki, drobny na buzi, a w dodatku bardzo
blady. Miał taką bielutką cerę, że jedna z moich koleżanek nazwała go
żartobliwie Mączką. Załamywaliśmy ręce i nikt nie wiedział, jak skłonić małego
niejadka, by wreszcie zaczął się normalnie odżywiać. Zdarzały się czasami i
śmieszne sytuacje, tak jak na przykład jedna w szpitalu. Podczas gdy ja
zajadałam chleb z wędliną i serem, Karolek z wielkim apetytem pałaszował postny
chleb. Widząc to, niejeden by pomyślał, że wyrodna ze mnie matka. Jak jednak
wytłumaczyć Karolkowi, że kanapka jest zdrowsza, skoro on uwielbia sam chlebek
i za żadne skarby świata nie weźmie kanapki do ust? Ta troska o jego zdrowie
doprowadziła do tego, że zaczęłam zmuszać go do jedzenia. Niestety każdy
włożony do buzi kęs, powodował u niego odruch wymiotny. Po jakimś czasie
daliśmy sobie spokój ze zmuszaniem Karolka do czegokolwiek, a tym bardziej do
jedzenia. Jadł tylko to, co chciał, zaś my zaopatrzyliśmy go w aptece w syrop
witaminowy, żeby nie dostał anemii ani innej poważnej choroby spowodowanej złymi
nawykami żywieniowymi. Próbowałam także podawać mu środek zwiększający apetyt u
dzieci, ale działał on na niego jedynie w ten sposób, że Karol jadł więcej
postnego chleba, a na inne posiłki nawet nie spojrzał. Zdarzał mu się czasami
wilczy apetyt oraz przyrost wagi spowodowany zapaleniem płuc, a co za tym
idzie, pobytem w szpitalu i podawaniem sterydów. Taki okres trwał jakieś kilka
tygodni, po których Karolek znowu wracał do swoich tradycyjnych rozmiarów.
Odpuściliśmy, stwierdzając, że nie ma takiej siły, która zmusiłaby go do
normalnego jedzenia. I tutaj zostaliśmy bardzo miło rozczarowani. W przedszkolu
specjalnym, do którego zapisaliśmy naszego małego Niejadka, powoli, małymi
kroczkami, zaczęto uczyć go jedzenia. Nie dowierzałam, kiedy panie
przedszkolanki opowiadały, jak nasz syn zjada pokrojone na małe kawałeczki
kanapki, je surówki, mięsa i inne rzeczy, o których konsumpcję nigdy wcześniej
bym go nie podejrzewała. Uwierzyć musiałam, bo miałam na dowód zdjęcia i
nagrany film, na którym Karol bierze to, co ma na talerzu i bez najmniejszego
grymasu wkłada do buzi. I nagle, nawet nie wiem kiedy to się dokładnie stało, z
Chucherka zrobił się okrąglutki i pulchniutki Pulpecik. Dzisiaj Karol je już
prawie wszystko, nienawidzi tylko czerwonego barszczu, do czego ma całkowite
prawo. Nie każdy musi przecież wszystko lubić. Waży więcej niż jego o siedemnaście miesięcy starszy brat Sylwuś i nosi dumnie wypięty do przodu brzuch. No i przez
to jest bardzo całuśny, wszyscy go cmokają, bo ma mięciutką, „gąbczastą” buzię.
Ja też czasem boję się, żeby go nie zacałować, albo nie porobić sińców na
policzkach z tego ciumkania. No i nasz mały Żarłok cały czas coś je.
Kilkanaście razy dziennie otwiera i zamyka szafki w poszukiwaniu jedzenia,
zagląda do babcinych garnków w kuchni, a jak widzi, że jest coś dobrego, bierze
za rękę, pokazuje, co chce, a potem zasiada do stołu. Czeka tak długo, aż
podadzą mu jedzonko. W ubiegłym roku mieliśmy mały problem, na Karolka nie
pasowały prawie żadne spodnie. Te dobre na długość, były za wąskie w pasie, a
te dobre w pasie po prostu za długie. Musieliśmy przejść masę sklepów, zanim
zakupiłam odpowiedni rozmiar. Jest jeszcze jedna sprawa związana z miłością
Karolka do jedzenia. Chociaż nie posługuje się mową, to kiedy jest bardzo
głodny, albo zobaczy coś pysznego do jedzenia, mruczy „ammmm, ammmm….”. To już
jakaś nadzieja, że może kiedyś ta komunikacja za pomocą mowy nastąpi. A na
razie cieszymy się, że Pulpecik ma apetyt, oby tak dalej, bo jak się zwykło
mawiać „Kochanego ciała nigdy za wiele” J
O autyźmie raz jeszcze
O autyźmie raz jeszcze…
Chciałabym
się z Wami podzielić wrażeniami na temat przeczytanej ostatnio książki „Gdybym
mógł z wami rozmawiać” autorstwa Dietmara Zollera. Zaciekawił mnie już sam
tytuł tej pozycji, dlatego zamówiłam ją przez Fundację Synapsis. Polecam ją
głównie osobom, którym zależy na poznaniu świata uczuć osoby autystycznej oraz
jej sposobu postrzegania świata. Na wstępie postaram się przybliżyć postać
autora książeczki. Dietmar Zoller urodził się w 1969 roku w rodzinie
niemieckiej. W czwartym roku życia rozpoznano u niego „ciężką postać” autyzmu
wczesnodziecięcego. Dzisiaj częściowo opanował chorobę, co zawdzięcza, jak sam
napisał, ogromnemu wsparciu i wysiłkowi jego matki. W tej książce przejmujące
jest najbardziej to, że Dietmar był niezwykle świadomy swojego stanu od
najwcześniejszego dzieciństwa. Bardzo szybko, bo już w wieku pięciu lat,
nauczył się czytać, a od ósmego roku życia zaczął pisać listy do rodziny,
nauczycieli i przyjaciół. Te właśnie listy oraz notatki z prowadzonego przez niego
dziennika stanowią treść tejże książeczki. Tym, co mnie bardzo zaszokowało jest
fakt, że listy dla Dietmara są podstawową formą kontaktu z innymi ludźmi,
ponieważ nadal nie mówi. Porozumiewa się z innymi wyłącznie na piśmie. „Cierpi
z powodu swojego upośledzenia, często chciałby być kimś innym. Raz jest pełen
nadziei, to znów ogarnia go rozpacz. Przyswoił sobie ogromną wiedzę, aby
udowodnić sobie samemu, że nie jest głupi (…) Rysunki i bardzo osobista poezja
świadczą o tym, jak ciężkie jest życie osoby z autyzmem. Poprzez swoje zapiski
Dietmar Zoller chce innym ludziom przekazać co to znaczy być upośledzonym.
Pragnie pomóc w ten sposób innym osobom z autyzmem. Ale przede wszystkim
książka ta jest świadectwem miłości do matki, która latami wspierała swojego
syna i pomagała mu stać się człowiekiem bardziej dojrzałym i
samodzielnym”(fragm. przedmowy prof. Friedricha Spechta). Dla mnie to bardzo
cenna książeczka, ponieważ, jak już wiele razy pisałam, chciałabym wiedzieć, co
myśli i czuje mój autystyczny Karolek. Ta książka odrobinę tę moją wiedzę
zaspokoiła. Jestem pełna podziwu dla jej autora, za to że poprzez swoje listy,
osobistą poezję oraz rysunki pozwolił nam bardzo dokładnie poznać świat swoich
przeżyć. Żeby nie rozpisywać się za bardzo, jako zachętę do przeczytania,
przytoczę kilka cytatów samego autora:
„Chcę udostępnić moje odczucia
i myśli, aby pomóc innym upośledzonym. My upośledzeni, również jesteśmy ludźmi,
którzy przeżywają uczucia i marzenia. Chcemy, żeby nie tylko pisano o nas książki,
ale również nas słuchano”.
„Leży
mi na sercu walka o zrozumienie dla autystów. Nikt nie pojmuje, co oznacza
życie z zaburzeniami postrzegania. Pamiętam, że kiedyś wszyscy ludzie mieli
krzywe nosy i wyglądali okropnie (…) Ludzie byli potworami (…) Okropne były
również dźwięki, nie do zniesienia. Wszyscy mówili, jeden przez drugiego, nie
można było rozpoznać ani początku ani końca (…) Nie miałem wtedy żadnych
radości, najczęściej płakałem, wyłem jak zwierzę”.
„Źle by się ze mną działo,
gdybym nie dostał wsparcia (…) Potwornie wrzeszczałem. Moja matka nie miała
spokoju ani w dzień ani w nocy. Nie pamiętam wszystkiego, ale kiedyś odkryłem łzy
mojej matki. Ale nie potrafiłem się uspokoić. Nie chcieć czegoś, nie chcieć do
obrzydzenia, ale być mimo to zmuszanym do czynienia tego, jakby pod wpływem
niewidzialnej siły, to jest tragedia”.
„Chciałem
mówić. W głowie miałem gotowe przemowy (…) ale nic nie wychodziło, absolutnie
nic. Często wymyślałem rozmowę tak, jak mogłaby przebiegać (…) Zawodził mnie
język. Tak pozostało do dzisiaj. Nie wiem, co to jest, co tak utrudnia
mówienie”.
„Wcześnie zauważyłem, że jestem upośledzony
(…) Kiedy umiałem już czytać i dużo rozumiałem z życia, chciałem umrzeć.
Uważałem, że życie nie jest dobre”.
„Muszę
jednak pilnować, w jaki sposób ustawiam swoje oczy, aby obraz był ostry.
Wpatruję się w ludzi i przedmioty tak długo, jak długo jest to dla mnie
możliwe. Podobnie jest podczas czytania. Inaczej wszystko by się poplątało.
Kiedy zbyt długo przypatruję się ludziom, wiem o nich zbyt dużo”. „Wiele
osób postrzega mnie jako ciężar. Litują się nad moimi rodzicami, ponieważ muszą
znosić mnie na co dzień (…) A kiedy jeszcze słucham w kościele proboszcza,
który mówi o cierpieniach rodziców upośledzonego dziecka, wtedy wydaje mi się,
że byłoby lepiej, gdyby mnie nie było. Po co żyjemy, my autyści ? Nie pasujemy
do wizji osób odpowiedzialnych. To prawda. Ale czy to nasza wina ?
Upośledzonemu fizycznie nie wytyka się przecież jego kalectwa”.
„Ale ja chcę
żyć i nie chcę wątpić w sens mojego życia i cierpienia. Może pisząc, będę w
stanie coś poruszyć, wskazując tym samym na problem osób z autyzmem. Wierzę, że
moje cierpienia już sprawiły wiele dobrego. Z mojego powodu ludzie stali się
taktowniejsi i gotowi do pomocy (…) Poszukuję sensu mojego życia, nie ustaję w
tym poszukiwaniu”.
Uważam,
że po tych ostatnich słowach samego autora, mój komentarz jest już zbędny. Bardzo mocno zachęcam Was do
przeczytania tej książeczki. Dodam tylko, że po jej lekturze, zmieniłam
także spojrzenie na autystów, zaczęłam nieco inaczej postrzegać także mojego Karolka. A już wydawało mi się, że o autyzmie wiem prawie wszystko. To jednak
nie jest prawdą. Autyzm to dla mnie ciągle zagadka, którą próbuję odgadnąć,
dlatego czytam, czytam, czytam…. i będę czytać na ten temat wszystko, co mi
wpadnie w ręce. Jutro 2 kwietnia Światowy Dzień Świadomości Autyzmu. Może listy Dietmara Zollera to jedna z książek, które pomogą Wam w lepszym zrozumieniu osób dotkniętych autyzmem. Jako mama autystycznego Karolka, gorąco polecam!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)