poniedziałek, 14 stycznia 2013

Biszkoptowa przyjaźń...

Na początku kwietnia ubiegłego roku w naszej rodzinie pojawiła biszkoptowa piękność - Korri… 
Ze względu na to, że Karolek cierpi na autyzm, a Sylwuś jest opóźniony w rozwoju bardzo często zastanawialiśmy się nad jakimś zwierzątkiem, z którym udało by się naszym dzieciom zaprzyjaźnić i nawiązać bliski kontakt. Sylwuś od zawsze uwielbiał koty, natomiast Karol… też uwielbiał koty, ale niestety w inny sposób: brał je za ogon i rzucał, kopał, gonił i nie dawał im spokoju. Kiedyś, gdy pewien psychiatra zapytał mnie o stosunek Karolka do zwierząt, a ja odpowiedziałam, że ich nie lubi, ten oburzył się, że to nieprawda: Karolek w taki sposób wyraża swoją miłość do zwierząt. Żeby znaleźć Karolkowi jakiś obiekt tej miłości, wzięliśmy pod opiekę małego rudego szczeniaczka – pekińczyka. Sylwek nazwał go Sus, więc chcąc nie chcąc, tak już zostało. Lata szczenięce Suska były ciężkie, bo Karolek często to strącił go z łóżka, to dał pstryczek w nos, to znów pociągnął za ogon. Kiedy piesek już urósł, nie dał sobie tak łatwo dokuczyć, więc my także już mogliśmy być o niego spokojni. Sus biegał za dziećmi, zwłaszcza za Karolkiem, na podwórku nie odstępował go ani na krok. Sielanka taka trwała przez rok, aż pewnego dnia nasz ukochany piesek nie pokazał się przed domem. Nie było go także na następny dzień, potem kolejny. Z każdym dniem nasze nadzieje na znalezienie psa malały. W końcu pogodziliśmy się z tym, że pies już nie wróci. Rozpytywaliśmy sąsiadów, szukaliśmy przez kilka miesięcy na stronie internetowej pobliskiego schroniska, ale z psa ani śladu. W tym czasie Sylwuś marzył już o kotku, bardzo je lubił i chciał żeby mu kupić małego rudego kotka. Prosił o to przez kilka dni codziennie wieczorem zanim położył się spać. Wtedy stała się bardzo dziwna rzecz, przed samymi Świętami Bożego Narodzenia pod przedszkole, w którym pracuję, ktoś podrzucił małego kotka. Być może to kocię samo tam przyszło, było przemarznięte i trzęsło się skulone pod drzwiami. Ponieważ w domu nie mieliśmy warunków na trzymanie kota, zaczęłam rozpytywać, czy ktoś zabrałby kociaka do domu. Niestety, okazało się, że kotek ma tylko nas. Kiedy Sylwuś zobaczył kotka radości nie było końca. Szybko przyzwyczaił go do tego, że sypiali razem, bawili się i przebywali ze sobą mnóstwo czasu. Kotek, a właściwie kotka została nazwana Panela, tak mówił na nią Sylwuś. Radość z kotka trwała około pół roku. Na wiosnę Panela  zginęła tragiczną śmiercią, a my zostaliśmy dalej bez zwierzątka.  Jednak mimo wszystko, do dzisiaj jestem pewna, że kotek nie znalazł się pod przedszkolem przypadkowo: zesłał go Święty Mikołaj, żeby sprawić choć odrobinę radości naszym chorym dzieciom. To był dla nich, a szczególnie dla Sylwusia, w pewnym sensie ich gwiazdkowy prezent. Żeby jak najszybciej wypełnić pustkę po Paneli, wzięliśmy od jednej pani czteromiesięcznego szczeniaczka, kundelka, którego niestety po paru dniach z żalem musieliśmy oddać. Piesek był całkiem sympatyczny, ale niestety nie dla naszego Karolka. Karolek swoim zachowaniem doprowadzał go do takiego stanu, że szczeniak wpadał we wściekłość i rzucał się dziecku na buzię. Był przy tym bardzo agresywny, jak na szczeniaka, więc woleliśmy już dalej nie ryzykować i jak najszybciej oddać go uczciwej osobie. Pies który potrafiłby wytrzymać z naszym Karolkiem, musiałby być pod każdym względem wyjątkowy: mądry, łagodny, cierpliwy i jeszcze wiele innych cech, dzięki którym będą potrafili ze sobą wytrzymać. Szczeniaczka przygarnęła moja koleżanka i do dzisiaj jest nim zachwycona. A my musieliśmy szukać dalej. Tym razem to ja wpadłam na pewien pomysł, który tkwił mi w głowie już od paru miesięcy, ale jakoś trudno mi było do niego przekonać resztę rodziny. Powiedziałam, że jeśli decydować się na zwierzaka, to takiego który by trochę pożył i dodatkowo, aby był odpowiedni dla obu naszych chłopców. A taki pies może być tylko jeden – labrador retriever. Najpierw musiałam do tego szalonego pomysłu przekonać męża, który stwierdził, że nas nie stać na utrzymanie takiego dużego psa, a poza tym nie mamy go gdzie trzymać. Labradora mieszkającego z nami pod jednym dachem mój mąż sobie nie wyobrażał. Reszta rodziny także podchodziła sceptycznie do tego pomysłu, tłumacząc nam, że w naszym przypadku i z takimi problemami, jakie mamy, pies to jeszcze jeden dodatkowy problem. Z takim „wsparciem” męża i pozostałych członków rodziny postanowiłam, że muszę zacząć działać. Niestety młody labrador to dla nas duży koszt, na który nie bardzo mogliśmy sobie pozwolić. Obmyśliłam sobie, że zaczekamy aż pojawi się jakiś labrador w schronisku i przygarniemy psiaka. No i czekałam, czekałam, ale z labradorów ani śladu, czasem pojawiał się jakiś, ale szybko wracał do swojego właściciela. Któregoś dnia przypadkowo koleżanka z pracy napomknęła mi, że jej szwagier chce oddać w dobre ręce biszkoptowego labradora, około półtoraroczną suczkę. Pojechaliśmy więc z mężem ( po wielu prośbach ), żeby tylko pooglądać. Gdy przyjechaliśmy Korri stała sobie na podwórku. To chyba była miłość od pierwszego wejrzenia. Pamiętam, że Korri bardzo się nas bała, ale już po chwili merdała do nas ogonem. Mąż powiedział, że musimy jeszcze dobrze się zastanowić, ale ja jak zwykle uparta, nalegałam, by chociaż wziąć psa na próbę i zobaczyć jak to wszystko ma wyglądać. W końcu pojechaliśmy po nią. Właściciel bardzo przeżywał to rozstanie i kilka razy powtarzał, że chciałby, żeby Korri miała u nas dobrą opiekę. Dla niej droga w samochodzie była z pewnością długa, siedziała między moimi kolanami na przednim siedzeniu i rozglądała się wszędzie przerażonym wzrokiem. Pierwszego dnia, jak małe dziecko, nie odstępowała nas ani na krok, spała na kolanach męża, głośno przy tym chrapiąc. Dzieci w pierwszym kontakcie z nową przyjaciółką były nieco przestraszone, szczególnie Sylwuś, który nigdy nie miał styczności z takim wielkim psem. Po przygodach z poprzednim szczeniakiem, baliśmy się jak Korri zaakceptuje dzieci, zwłaszcza Karolka, dlatego przez pierwszy dzień nie spuszczaliśmy obojga z oczu. Nagle kiedy weszłam do kuchni, stałam się świadkiem śmiesznej sceny: Korri leżała z Karolkiem na dywanie, a ten częstował ją kromką chleba, na przemian pogryzając ją i karmiąc psa. W pewnym momencie podstawił jej kromkę pod pysk i gwałtownie zabrał. Każdy inny pies w takiej sytuacji, wydarł by dziecku kromkę, być może razem z ręką. A Korri, pokorniutko schyliła głowę i spuściła ze smutkiem oczy. Wtedy już wiedzieliśmy, że to niezwykle łagodny pies. Sylwuś szybko polubił Korri, nazwał ją Księżniczką, dlatego, że lubiła spać na naszym sypialnym łóżku i nie wychodziła z domu, jeśli na polu padał deszcz. O oddaniu psa nie było mowy, zdecydowaliśmy, że pies już na zawsze zostanie z nami. Przy okazji okazało się, że utrzymanie takiego psa wcale nie wymaga nie wiadomo jakich kosztów i w ogóle nie jest tak skomplikowane, jak się tego obawialiśmy. Dzisiaj Korri jest częścią naszej rodziny, kochamy ją przede wszystkim za to, jaka jest dla naszych dzieci. Nie przeszkadza jej hałas, targanie za uszy czy ogon. Korri wszystko traktuje jako wspaniałą zabawę, a dzieci wówczas aż kwiczą z radości, kiedy biega za nimi po podwórku lub bawi się piłką. Poza tym Karolek, który wcześniej nie tolerował dotyku zwierzęcej sierści, teraz często siada obok niej, głaszcze po łbie, albo naciąga uszy. Korri to uwielbia. Codziennie rano, niczym kogut budzi nas piskiem i lizaniem po twarzy. To sygnał, że czas wstawać, do przedszkola i do pracy. Z perspektywy czasu doszliśmy do wniosku, że podjęliśmy bardzo słuszną decyzję, co do posiadania takiego psa. 
Wyjątkowe dziecko i wyjątkowy pies – nie mogłoby być inaczej. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz