czwartek, 31 stycznia 2013

Turnus rehabilitacyjny w Ustce...

Od kiedy Karolek i Sylwuś otrzymali orzeczenie o niepełnosprawności, co roku latem wyjeżdżamy na turnusy rehabilitacyjne. 
W 2011 roku, w lipcu pojechaliśmy po raz pierwszy do Ustki. Ze względu na słaby układ odpornościowy Karolka i częste infekcje dróg oddechowych, zdecydowaliśmy, że jeśli mamy gdzieś jechać i wydawać pieniądze, to najlepiej tam, gdzie dzieci jak najwięcej z tego wyjazdu skorzystają. Na udział w turnusie zdecydowaliśmy się bardzo późno, dlatego na własną rękę trzeba było poszukać ośrodka, do którego moglibyśmy pojechać.  Nie było zbyt dużego wyboru, więc zdecydowaliśmy się na Ustkę, tym bardziej, że mieliśmy trochę taki sentyment do tej miejscowości – mój mąż przez rok służył tam w wojsku. Dostaliśmy w ostatniej chwili dofinansowanie z PFRON – u, dlatego mogliśmy sobie na taki wyjazd pozwolić, w przeciwnym wypadku można by było co najwyżej pomarzyć o jakimkolwiek wyjeździe. Droga była okropnie męcząca, jechaliśmy w nocy, trzeba było martwić się o bagaże i żeby zdążyć na następny pociąg. W jedną stronę jechało się łącznie 18 godzin, część nocą, a resztę w dzień.
Jak na pierwszy nasz turnus bardzo nam się podobało, zawsze to trochę wytchnienia i spokoju od codziennych obowiązków, nie musieliśmy sprzątać, gotować, jedynie zajmować się dziećmi. Co do Sylwusia sprawa była bardzo prosta, problem był co najwyżej z jedzeniem. Sylwek tak panicznie bał się zabiegów, że przez cały czas pobytu w Ustce prawie nic nie jadł. A zabiegi miał takie, za którymi inne dzieci przepadają np. kąpiel perełkową. U niego było to piętnaście minut płaczu w wannie i pytań „kiedy wychodzimy?”. Nie podobały mu się też inhalacje, ani solaris, które polega na samym naświetlaniu i nie sprawia żadnego bólu. Jego strach udzielał się także Karolkowi do tego stopnia, że jak przychodziliśmy na zabiegi, był taki krzyk, że trząsł się cały ośrodek wypoczynkowy. To wszystko jednak jakoś dało by się wytrzymać, gorzej sprawa wyglądała z Karolkiem. Karolek bez żadnych protestów kładł się pod lampę, wchodził do wanny i dawał sobie zakładać aparat do inhalacji. Ale po zabiegach chciał już chodzić, jak koty „własnymi drogami” i do niczego nie było prawa go zmusić. Darł się wniebogłosy, kiedy coś było nie po jego myśli. W czasie śniadań i obiadów na stołówce, jak tylko pojadł odrobinę, uciekał nam  na pole albo do okien, gdzie jednym z jego ulubionych zajęć było łapanie i rozgniatanie much na szybach. Sprawa była o tyle skomplikowana, że w tym czasie część kuracjuszy, w dodatku kuracjuszy w podeszłym wieku, spożywała posiłek i była świadkiem tej „wspaniałej” zabawy Karolka. My musieliśmy jeść wszystko w pośpiechu, żeby jak najszybciej zabrać z jadalni małego intruza. Kolejną „rozrywką” była dla nas, oczywiście, kąpiel w morzu. Wyjeżdżając do Ustki nie mieliśmy nawet pojęcia, że Karolek tak polubi kąpiel. W pierwszym dniu było bardzo, bardzo zimno i deszczowo, więc mogliśmy pozwolić sobie jedynie na spacer. Ale jak tylko zaczęła się ładna pogoda i zasmakował pierwszej kąpieli, to stało się naszym utrapieniem i największym problemem na całym turnusie. Karolek potrafił przebywać w wodzie nawet kilka godzin. Wchodził w najgłębszą wodę, a gdy próbowaliśmy go wyciągnąć, żeby choć chwilę osuszył się i ogrzał, robił taki hałas, że wszyscy plażowicze odwracali się patrząc w naszą stronę. Niestety w wodzie miał do towarzystwa tylko jednego rodzica: tatę. Woda w morzu w Ustce była tak zimna, że weszłam do niej jedynie po kolana i tyle było mojej kąpieli. Na mamę więc Karolek nie miał co liczyć. A tato… no cóż, wiele osób mówiło nam potem, że powinni przyznać mu medal za długość przebywania w zimnej wodzie. Do tego w ciągu całego turnusu pogoda nie była zbyt ładna…, ale Karolkowi to w niczym nie przeszkadzało. Trzeba było go silno trzymać, żeby w ubraniu nie wszedł lub nie wbiegł do wody. Zdarzało się, że udawało nam się go złapać tuż przy brzegu i w ostatniej chwili przed zamoczeniem. Karolek nie wiedział, co to zimno. Dla niego nie było takiej pogody, która uniemożliwiła by mu kąpiel. Nawet, kiedy my trzęśliśmy się na samą myśl wejścia do wody. Jak już nie dawał rady nam uciec, kładł się na chodniku i sunął pupą w stronę morza. Jeden pan, który przechodził obok, tak to skomentował „Ale go swędzi!!!!”, co nas rozbawiło do łez.
Dużym utrudnieniem było to, że nasz ośrodek oddalony był jakieś trzy kilometry od Promenady i musieliśmy być tam dowożeni małym busikiem, kierowanym przez właściciela. Wszystko trzeba było robić w pośpiechu, szybko zjeść, potem przebrać się, zabiegi, plaża, obiad, plaża, kolacja i tak mijały nam kolejne dni. Przed końcem drugiego tygodnia już marzyliśmy o powrocie, szczególnie dlatego, że mieliśmy już dość kąpieli morskiej, zwłaszcza mój mąż, który większość turnusu spędził w lodowatej wodzie. Z radością więc i po długiej, ciężkiej podróży autobusem, wróciliśmy do domu.
Gdyby ktoś więc myślał, jak nam dobrze, że wypoczęliśmy,  wyleżeliśmy się na plaży, to niestety, nic z tych rzeczy. Dzieci tak nam dały popalić, że na długo zapamiętamy ten turnus. Ale po roku od tego wyjazdu zauważyliśmy, że Karolek mniej nam choruje, a jeśli już nawet, to wystarcza sam syrop, żeby pozbyć się choroby. Poza tym poznaliśmy kilka ciekawych osób, z którymi do dzisiaj utrzymujemy kontakt. No i mówi się, że podróże kształcą. Nas na pewno, jak wszystko w życiu, też czegoś nauczyły.  Przede wszystkim tego, że na świecie żyje wielu wspaniałych, wartościowych ludzi, którzy także mają jakieś problemy i zmartwienia, ale są silni i się nie poddają. Warto więc było pojechać i się trochę pomęczyć z naszym małym „pływakiem”…
Dla dzieci wszystko warto…



 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz