wtorek, 26 lutego 2013
Jak powstał blog...
sobota, 23 lutego 2013
Pomoc rodzinie dziecka niepełnosprawnego, a jej potrzeby...
W tym
roku, dokładnie na początku marca, kończę studia podyplomowe z
oligofrenopedagogiki. Studia te dadzą mi możliwość podjęcia pracy z osobami
niepełnosprawnymi, o czym ostatnio wiele rozmyślam. Temat posta poddała mi pani
z metodyki upośledzonych w stopniu lekkim, która na zaliczenie zadała referat na
temat pomocy, jaką my rodzice dzieci niepełnosprawnych otrzymaliśmy oraz jaką
przebyliśmy do niej drogę, zaś w drugiej części referatu miałam zastanowić się,
jakiego jeszcze wsparcia potrzebujemy. Zacznę więc od początku. Podstawą do
jakiegokolwiek wsparcia dziecka niepełnosprawnego jest zdiagnozowanie choroby.
W przypadku autyzmu nie jest to proste, bo najpierw trzeba wykluczyć inne
przyczyny, np. neurologiczne. W tym celu wykonuje się różne badania, które
niestety wymagają czasu. Jeśli dziecko często choruje, tak jak to było w
przypadku Karolka, cały ten proces automatycznie się przedłuża. Kiedy już mamy
w ręku diagnozę następnym krokiem jest złożenie wniosku o wydanie orzeczenia o
niepełnosprawności. I tu dalej oczekiwanie. Co gorsza, niestety, orzeczenie
wydawane jest na krótki okres czasu na przykład na rok. Autyzm, jak wszyscy
wiemy, jest zaburzeniem, z którym trzeba borykać się do końca życia.
Wydając orzeczenie na tak krótki okres czasu , rodzice nie dość, że mając
dziecko niepełnosprawne, mają masę obowiązków, muszą jeszcze co roku jeździć po
różnych lekarzach i gromadzić dokumentację, aby za rok znów było z czym stanąć
na komisję. Tak dla przykładu powiem tylko, że na samo zapisanie się do
psychiatry dziecięcego czeka się dwa miesiące, tyle samo do neurologa. Co roku
otrzymanie nowego orzeczenia wiąże się z załatwianiem innych ważnych spraw, jak
terapia oraz wszelkie dofinansowania Z PFRON – u czy z GOPS – u. Mając
orzeczenie, można „pukać po pomoc” do kolejnych drzwi. Pierwsze to terapia i
rehabilitacja chorego dziecka. W naszym przypadku nie mamy problemu od kiedy
jesteśmy w projekcie Towarzystwa Walki z Kalectwem. Obaj chłopcy mają tam
zajęcia indywidualne oraz grupowe z psychologiem i logopedą, natomiast my jako
rodzice uczestniczymy w warsztatach Grupy Wsparcia. To jest także bardzo ważne,
żeby całkowicie nie załamać się problemami, jakie napotykamy
codziennie w życiu. Kolejnym wsparciem jest możliwość terapii w przedszkolu lub
szkole specjalnej, z czym wiąże się znowu oczekiwanie na wydanie przez Poradnię
Psychologiczno – Pedagogiczną orzeczenia o potrzebnie kształcenia specjalnego.
Są to dalej badania przez lekarzy specjalistów, wywiady, opinie, potem musi
zebrać się skład orzekający, który wydaje decyzję. Potem można już tylko
skorzystać z wspaniałej opieki jaką może zapewnić dziecku przedszkole lub
szkoła specjalna. Tam również prowadzone są różnego rodzaju terapie, więc
dziecko ma fachową i solidną opiekę przez osiem godzin. Dużym wsparciem dla nas
są różnego rodzaju dofinansowania z PFRON – u. My do tej pory korzystaliśmy z
dwóch, a mianowicie dopłaty do pieluch, które Karolek nosił do szóstego roku
życia oraz z dofinansowania do turnusu rehabilitacyjnego. Do turnusu co roku
dopłacają nam jakieś 50 %, o resztę środków musimy pomartwić się sami, co nie
jest łatwe, kiedy dziecko wymaga całodobowej opieki i pracę zarobkową może
wykonywać tylko jedno z rodziców. W tym celu można zwrócić się jeszcze do
Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. W związku ze zmianą wójta w naszej gminie
poprawiła się także opieka nad osobami niepełnosprawnymi. Z GOPS - u w ubiegłym
roku otrzymaliśmy dopłatę do turnusu, cały czas otrzymujemy pieniążki na
dożywianie oraz korzystamy bezpłatnie z usług opiekuńczych dla Karolka. O
usługi opiekuńcze staraliśmy się już kilka lat, ale niestety, nigdy nie było
osoby z odpowiednim wykształceniem, po terapii zajęciowej lub
oligofrenopedagogice, która przyjeżdżała by za około sześć złoty na rękę za
godzinę i zajmowała dzieckiem cierpiącym na autyzm. W ubiegłym roku przez koleżankę
ze studiów poznałam panią po ukończonej terapii zajęciowej, która zgodziła się
na wyżej wymienionych warunkach takie usługi pełnić. W tym roku stawka za
godzinę znacznie wzrosła, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni, bo jako rodzice
nie chcemy, żeby ktoś przy naszym dziecku pracował za marne pieniądze. Dobrze
wiemy, co potrafi nasz mały Szkrab i że tylko nieliczni są zdolni z nim
wytrzymać. Usługi opiekuńcze to dla nas olbrzymia pomoc, zwłaszcza w wakacje,
kiedy nie ma przedszkola i Karol po prostu się nudzi. Jeśli nasz „Pulpecik” się
nudzi, to jest najgorsza rzecz dla wszystkich, jaka może być. Karol sobie
oczywiście sam zorganizuje zabawę: powyrzuca wszystko z szafy, zaleje całą
łazienkę wodą lub czymś się wysmaruje. Ma tysiące różnych pomysłów, o jakie
nikt by go nie podejrzewał. W każdym razie jedno jest pewne, lepiej dla nas i
dla wszystkich domowników, żeby Karol się nie nudził. Dzięki usługom
opiekuńczym zawsze ma w jakiś ciekawy sposób zorganizowany czas, przez co nie
ma kiedy realizować swoich szalonych pomysłów. Z pomocy jaką zaproponował nam
GOPS można jeszcze wymienić dowóz dzieci do przedszkola w Przemyślu specjalnym
busem dla osób niepełnosprawnych. Spróbowaliśmy kilka razy posłać nim Karolka,
ale okazało się, że to nie transport dla niego. Po pierwsze wstawanie o
godzinie 5.30 to dla niego środek nocy. Musieliśmy go wyciągać z łóżka na siłę.
Był przy tym taki niesamowity wrzask, że Karol wychodził z domu cały mokry i
spocony. Z jego skłonnością do chorób, nie trzeba było długo czekać. Po
tygodniu jazdy busem pojawiło się zapalenie krtani i tchawicy. Poza tym bał się
jeździć sam, zrywał się po nocach, płakał z byle powodu. Zdecydowaliśmy, że
tego rodzaju pomocy przyjąć nie możemy. Dodam jeszcze tylko, że droga busa z
Wacławic do Przemyśla trwała ponad półtora godziny, podczas gdy samochód
osobowy pokonuje tę samą trasę w dwadzieścia pięć minut. Przez jeden cały rok
dowoziliśmy dziecko własnym samochodem, zarówno do przedszkola, jak i na
terapię, pokrywając wszystkie koszty, około 500 – 600 złotych miesięcznie z
własnej kieszeni. Kombinowaliśmy jak się tylko dało oszczędzając na innych
także ważnych potrzebach. Pożyczaliśmy pieniądze od rodziny, częściej od
znajomych i jakoś dawaliśmy radę. Kilka osób, które nie mają niepełnosprawnego dziecka, więc
nawet nie mają pojęcia jak to jest, pytało mnie czy warto, czy nie lepiej wsadzić
dziecko do busa niż tak biedować i ledwo wiązać koniec z końcem. Miałam i mam
tylko jedną na to odpowiedź: dopóki żyję, moje dzieci będą miały wszystko
to, co inne, nawet gdybym miała wyjść na ulicę i żebrać. Ktoś kto nie
ma niepełnosprawnego dziecka, być może tego nie rozumie, szkoda... Na koniec
ostatni rodzaj wsparcia, jakie mamy. Jest to właśnie 1%, który daje nam tak
wiele możliwości korzystania z innych form pomocy. O tym już pisałam w poście
pt. „Tylko jeden procent, a tak wiele”, więc nie będę się rozpisywać, a tym
samym powtarzać. Druga część referatu na zaliczenie z oligofrenopedagogiki ma
dotyczyć wsparcia i pomocy, jaką chcielibyśmy otrzymać. Nie mamy chyba wielkich
oczekiwań. Pierwszą i najważniejszą sprawą jest to, o co już od dawna proszą i
walczą rodzice, którzy musieli zrezygnować z pracy, żeby dzień i noc zajmować
się swoim niepełnosprawnym dzieckiem. W tej chwili taki rodzic dostaje na to
ok. 500 – 600 zł. To naprawdę śmieszne pieniądze w porównaniu z tym ile
kosztuje terapia i rehabilitacja, aby zapewnić choremu dziecku odpowiednią
pomoc i godne warunki do życia. Poza tym, w przypadku rodziców dzieci z
głębokim upośledzeniem, jest to praca nie ośmiogodzinna, ale całodobowa. Taki
rodzic poświęca swojemu dziecku całe życie i często nie wystarcza mu środków,
by je rehabilitować i pomagać, na tyle ile ono tego potrzebuje. Z problemami
finansowymi rodzin dziecka niepełnosprawnego łączą się także inne: dostęp do
pomocy, jaką są wyjazdy na turnusy rehabilitacyjne, terapia, lekarstwa dla
dziecka i wiele, wiele innych. To, co jeszcze ułatwiło by nam sprawę, to
dłuższy okres otrzymywania orzeczenia o niepełnosprawności, co najmniej na pięć
lat. Wówczas my rodzice, i tak wiecznie zapracowani i zabiegani, nie
musielibyśmy dodatkowo, co roku przechodzić przez masę badań, wywiadów u
specjalistów, oczekiwania w kolejkach, załatwiania sterty papierków, żeby
dostać na rok orzeczenie o zaburzeniu, z którym nasze dzieci będą zmagać się do
końca życia. Ze wsparcia, jakie chcielibyśmy dla swoich dzieci otrzymać jest
częstsze uczestnictwo w turnusach rehabilitacyjnych. My z Sylwkiem i Karolkiem
wyjeżdżamy tylko raz w roku nad morze, żeby ograniczyć choroby układu oddechowego,
na jakie często zapada nasz młodszy Brzdąc. Koszt takiego turnusu w przypadku
dwójki dzieci i ich opiekunów to 6.200 złotych, w zależności od tego, gdzie i
jaki ośrodek się wybiera. PFRON dofinansowuje taki turnus tylko raz w roku.
Uważam, że dzieci niepełnosprawne powinny częściej mieć możliwość wyjazdu na
różnego rodzaju turnusy, w zależności od tego, na jakie cierpią choroby. Ja mam
ogromną ochotę pojechać z Karolkiem tam, gdzie prowadzi się terapię dzieci z
autyzmem. Jednak kwota 6200 złotych to dla nas ogromny koszt, właściwie to
możemy sobie tylko pomarzyć o takim wyjeździe. A niestety, nasze dzieci tego
bardzo potrzebują, bez terapii i rehabilitacji nie uda się im pomóc. To jest
podstawa do tego, by mogły kiedykolwiek normalnie funkcjonować. Ostatnie
życzenie, jakie mamy, to uświadamianie społeczeństwu, czym jest autyzm. To
bardzo ułatwiło by nam życie. Mamy już dość postrzegania naszego dziecka jako
rozpuszczonego, a nas jako nieodpowiedzialnych rodziców, nie radzących sobie z
wychowaniem swojej pociechy. O autyzmie ostatnio bardzo wiele się mówi, a i tak
spotykają nas niemiłe sytuacje, z którymi musimy sobie radzić. Miejmy nadzieję,
że to się choć trochę zmieni, że nikt nie będzie uważał naszego dziecka za
gorsze, tylko dlatego, że jest inne. Tylko tego bym chciała, bo odrobinę
zrozumienia i zwykłej ludzkiej życzliwości potrafią zdziałać cuda
P.S. Za referat otrzymałam piątkę ;)
środa, 20 lutego 2013
Sylwek i Karol...
Od zawsze
marzyłam o licznej i wesołej gromadce dzieci. Niestety po pierwszym długim i
ciężkim porodzie, te wielkie chęci bardzo szybko mi przeszły. Pomimo twardych
postanowień, że nigdy więcej, po siedemnastu miesiącach od urodzenia Sylwusia,
na świecie pojawił się Karol. Do tej pory nawet w najgorszych myślach nie
przyszło nam do głowy, że będziemy mieć dwoje autystycznych dzieci. Życie pisze przeróżne
scenariusze, na które my nie mamy czasem większego wpływu. Jedyne, co możemy to
pogodzić się z tym, co nas spotkało i starać się normalnie żyć. Z Sylwusiem
sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Poród trwał długo, z tej przyczyny
dziecko urodziło się okręcone wokół szyi
pępowiną, podduszone i z krwiakiem na główce. Miało tylko 7 punktów w skali
Apgar. Sylwek był opóźniony w stosunku do rówieśników, później niż inne dzieci
siadał, także później zaczął chodzić, dłużej trzeba było czekać zanim pojawi
się mowa, a gdy się wreszcie pojawiła, była bardziej uboga niż u innych dzieci
w jego wieku. Właściwie to widać było, że Sylwek powoli się rozwija, tylko na
wszystko trzeba trochę dłużej czekać. Kiedy skończył cztery latka zapisaliśmy
go do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne. Pracująca tam siostra
przez cały okres wychowania przedszkolnego nie zauważyła u Sylwka nic
niepokojącego poza tym, że trochę się jąkał i mało mówił. Gdy skończył edukację
w przedszkolu, zapisaliśmy go do „zerówki”. Tu pojawiły się pierwsze problemy.
Sylwuś znacznie odbiegał w rozwoju od swoich rówieśników. Miał bardzo ubogi
zasób słownictwa, a do tego jąkał się, co bardzo utrudniało mu kontakty z
kolegami oraz koleżankami. Widząc, że z jego rozwojem jest coś nie tak,
poddaliśmy go badaniom w Poradni Psychologiczno Pedagogicznej. Wybadano u niego
opóźnienie w rozwoju z niewielkimi cechami autyzmu i stwierdzono, że Sylwek
może chodzić do szkoły masowej, integracyjnej lub specjalnej. Po prawie dwóch
latach uczęszczania do szkoły masowej w swojej rodzinnej miejscowości, nie
widząc u niego żadnych postępów, a przeciwnie regres w rozwoju, zapisaliśmy go
do szkoły specjalnej głęboko wierząc, że to będzie dla Sylwka najlepszym
rozwiązaniem. Wiele osób, w tym także specjalistów, odradzało nam to mówiąc, że nasz syn mógłby
chodzić do szkoły ogólnodostępnej. Jednak ja jako nauczyciel zbyt dużo
widziałam, w jaki sposób funkcjonują dzieci z różnego rodzaju deficytami w
szkole masowej. Nie mają tak wspaniałej opieki i troski, jaka jest w szkole
specjalnej, jaką my przez dwa lata mogliśmy sami zaobserwować w przedszkolu, do
którego uczęszcza Karol. Poza tym dzieci niepełnosprawne różnie są traktowane
przez dzieci zdrowe. Obecnie Sylwuś uczęszcza do pierwszej klasy w Specjalnym
Ośrodku Szkolno Wychowawczym nr 1 w Przemyślu. Bardzo szybko zaadaptował się do
nowych, prawie domowych warunków i nowej wspaniałej pani. Poczuł się teraz
doceniony. Często przynosi do domu dyplomy i nagrody za udział w różnych
konkursach. To go trochę wzmacnia i podbudowuje, wreszcie czuje się
dowartościowany, tym że jak inne dzieci także dużo potrafi. Sylwek jest dobrym
chłopcem, chociaż czasem ponosi go energia i najczęściej wyładowuje ją na psie
lub na swoim młodszym braciszku. Uwielbia Karolka, pomimo, że ich zabawy
wyglądają nieco inaczej niż u dzieci zdrowych. Tym nad czym ubolewamy
najbardziej jest fakt, że oba nasze Skarby nie mogą ze sobą rozmawiać. Mimo to, kiedy tylko chcą, dogadują się
świetnie bez słów. Wystarczy, że Sylwek powie coś do Karolka, zaczepi go i sprowokuje,
a Karol już jest cały zwarty i gotowy, żeby się dobrze bawić. Mały Brzdąc tylko
się śmieje i daje się ponieść tym wesołym igraszkom starszego brata. Od zawsze
Karolek miał jakieś jedno oryginalne imię nadane przez Sylwusia. Zaczęło się od
„Tatotka”. Sylwek nie widział świata poza „Tatotkiem”, chociaż czasami bywał o
niego zazdrosny, że jako młodszemu i mniejszemu poświęca się więcej
zainteresowania i uwagi. Po roku „Tatotek” został „przechrzczony” na „Nanonka”.
W tej chwili Sylwusia ulubioną ksywką dla brata jest „Pulpecik”. Mówi do niego
tak pieszczotliwie, kiedy jest wesoły albo chce się z nim pobawić. Czasami
wydaje się, że Karolek nie zwraca uwagi na Sylwka. Jednak to tylko pozory.
Kiedy Sylwuś wyjeżdża do dziadków, nasz mały Łobuziak całymi dniami chodzi
smutny i jakby nieobecny. Natomiast, kiedy są razem, czasami mało domu nie
przewrócą do góry nogami jak zaczynają obaj szaleć. Najbardziej lubią bieganie
i zabawę w łapanego. Sylwek prowokuje Karola, by za nim biegał, do tego
wszystkiego dołącza się Korri i jest taki niesamowity pisk i hałas, że głowa
pęka. Potem jeszcze dochodzi skakanie po łóżkach i meblach, a kiedy już mają
dość siadamy przy komputerze i włączamy ich ulubioną muzykę. Uwielbiają muzykę
i jeden i drugi. Niestety, nie zawsze na wszystko wystarcza nam czasu. Oczywiście
oboje z mężem zdajemy sobie sprawę z tego, że Sylwek z dwójki naszych dzieci
jest bardziej przez nas pokrzywdzony. On jako dziecko mówiące, chciałby od
czasu do czasu z kimś porozmawiać, pobawić się w jakąś grę, z czegoś pośmiać,
pożartować. To możemy mu zapewnić jedynie my, rodzice i zapewniamy w miarę
możliwości. Karolek, niestety tego nie potrafi, po pierwsze nie mówi, a po
drugie ma swój własny świat, na którym się skupia. Czasem dochodzi do tego, że
kiedy Karol ma dość zabawy, po prostu bije lub popycha Sylwka, czym daje mu do
zrozumienia, że pora skończyć zabawę, bo nie ma na nią zwyczajnie ochoty. Tym,
co najbardziej nam się w Sylwku podoba i co w nim podziwiamy jest to, że pomimo
niewielkiej różnicy wieku, jaka jest między nimi, zachowuje się jak typowy
starszy brat. Kiedy tylko podnosimy głos na Karolka, od razu go broni. Pilnuje,
żeby jego braciszek nie zrobił żadnego głupstwa i od razu donosi nam kiedy
dzieje się coś złego. Czasem dochodzi między nimi do bójek, jak u każdego
rodzeństwa. Jednak z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Sylwuś jest
najbardziej cierpliwą osobą w stosunku do Karolka w naszej rodzinie. Jako
starszy braciszek ma naprawdę złote serce, we wszystkim bratu ustępuje, pomaga
i codziennie się o niego troszczy. Jest troszkę poszkodowany przez to, że jego
bratu poświęcamy więcej uwagi, niż jemu. Bardzo byśmy chcieli dzielić między
nimi swój czas sprawiedliwie, nie zawsze jednak tak się da. Karolek jako
dziecko mocniej zaburzone wymaga więcej naszej uwagi. Za to
Sylwusia najczęściej, jak się tylko da, chwalimy za wszystko co robi, za to że
grzeczny, pracowity, że chętnie pomaga nam w codziennych obowiązkach. Tak
ogólnie, to mogę tylko powiedzieć, że w domu na co dzień mamy bardzo wesoło.
Chłopcy mają swój własny język i sprawdzony model zabawy. Świetnie sobie radzą
we wzajemnych relacjach pomimo przeszkód jakimi niewątpliwie są deficyty w ich
rozwoju. Obaj są przez nas tak samo kochani, chociaż każdy wymaga innego
zainteresowania i innej uwagi z naszej strony. Tak jak wszyscy rodzice, bez
tych dwóch małych Łobuzów nie wyobrażamy sobie życia. Małe Łobuzy bez siebie
chyba też, bo kochają się na swój sposób, mimo tego, że okrutne dla nich życie,
bardzo im te wszystkie relacje utrudnia. Jednak oni są dzielni i nie dają się,
za co ich zawsze podziwiam… i kocham.
niedziela, 17 lutego 2013
Małe wielkie problemy...
W
ubiegłym tygodniu po raz pierwszy miałam okazję uczestniczyć w Grupie Wsparcia
dla rodziców z projektu Towarzystwa Walki z Kalectwem. Bardzo obawiałam się
tego spotkania, ponieważ należę do osób raczej nieśmiałych, a poza tym, Ci
którzy mnie znają wiedzą, że nienawidzę publicznie wypowiadać się ani tym
bardziej opowiadać o swoich problemach. Dlatego byłam szczęśliwa, gdy przez
dwa lata na wszystkie zebrania chodził mąż, a ja w tych godzinach, na szczęście,
pracowałam. No i wreszcie okazało się, że tym razem przed „wsparciem” się nie
wywinę. Przywieźliśmy dzieci, jak zawsze na terapię, po czym zawołano nas na
piętro wyżej na spotkanie dla rodziców. Jakie było wyjście? Uciekać nie miałam
gdzie, przecież każdy widział, że przyjechałam. Poszłam więc na górę, żeby
sobie pomóc, wbrew mojej woli oczywiście. Okazało się, że
było całkiem przyjemnie. Dobrze jest czasem spotkać się z osobami, które mają
prawie identyczne problemy jak nasze, to samo czują, przeżywają i podobnie jak
my, nie ze wszystkim sobie radzą. A warsztaty są po to, by porozmawiać,
wymienić się doświadczeniami i oczywiście znaleźć jakieś rozsądne rozwiązania.
Byłam mile zaskoczona otwartością rodziców, tym że nie boją się opowiadać o
swoich uczuciach, nawet i tych negatywnych, jak złość, bezsilność, irytacja.
Nie wstydzili się mówić otwarcie, co przeżywają, jakie mają kłopoty z
wychowaniem swojego autystycznego dziecka i jak sobie na co dzień z tym radzą.
Spotkanie to skłoniło mnie do jednej refleksji; nasz Karol nie jest jakimś
nietypowym i niezwykłym przypadkiem, jak nam się kiedyś wydawało. Jest taki sam jak reszta autystów, a
przynajmniej prawie taki sam; skacze po meblach, kładzie się, jeśli nie chce dalej iść, bije nas, kiedy mu się coś nie podoba i wiele, wiele innych
cech, z których z pewnością utworzyła by się bardzo długa lista. Takich „Karolków”
było tyle, ile mam na Grupie Wsparcia. I każda opowiadała o swoim, jak o
wyjątkowym, bo każde z nich z pewnością takie jest, choć mają kilka wspólnych
cech. Będąc pod wpływem tych wspomnień postanowiłam napisać, z czym w
wychowaniu naszego małego autysty mieliśmy największe problemy. Tych problemów
było kilka. Niektóre jeszcze są, inne zniknęły po przedszkolu i terapii, a nad
resztą wytrwale pracujemy. Pierwszym z nich, o którym już ostatnio pisałam, było chodzenie własnymi drogami, czyli tylko tam, gdzie Karol chce. Zazwyczaj wyglądało to tak, że jak mieliśmy w planie inną trasę, Karol siadał w miejscu i nie był w stanie go stamtąd ruszyć nawet dźwig. To częste zachowanie u dzieci z autyzmem. Kiedy był mały, był bardziej uparty, ale też mieliśmy na to rozwiązanie, po prostu wziąć go na ręce i dalej zanieść. Teraz, kiedy Karol waży trzydzieści cztery kilo, noszenie go na rękach nie jest takie proste, żadne z nas, ani ja czy mąż, siłaczami nie jesteśmy. Na szczęście Karolkowi takie wybryki już coraz rzadziej się zdarzają, raczej nie robi większych problemów, kiedy chcemy żeby gdzieś z nami poszedł. Kolejna sprawa, to skoki po meblach. Wiem, że to dyscyplina, którą uwielbiają wszystkie dzieci. Jednak nasz Karol bije wszelkie rekordy w skakaniu i wspinaniu się po meblach. Zdążył już rozwalić dwa łóżka. Za pierwszym razem wystarczyło wymienić sam stelaż, a następnym łóżko nadawało się już tylko do wyrzucenia. Podobnie z szafką na buty, z której powyrywał wszystkie szufladki. Dla naszego małego Łobuza nie ma takich mebli, na które bałby się wyjść. Stoły, biurka, toaletka, komody, parapety, ławy – to miejsca na których Karolek bywa po kilkanaście razy dziennie. Żeby nie wspinać się darmo, strąca przy okazji wszystko, co jest na półkach. I tu kolejny ból, puste półki. Kawał czasu walczyliśmy o zastawione regały, mieliśmy poukładane książki, maskotki, na parapetach stały kwiaty, które zresztą uwielbiałam. Miałam w każdym pokoju ponad dziesięć doniczek różnych roślin, o które pieczołowicie dbałam. Karolek wszystko strącał z półek. Na początku z tych najniższych więc układaliśmy wszystko na górnych regałach. W miarę jak rósł, sięgał coraz wyżej, co wiązało się z tym, że z półek spadały kolejne rzeczy. Chodziliśmy za nim krok w krok, ale wystarczyła chwila nieuwagi i to, co czasami tak ładnie poukładaliśmy lądowało na ziemi. To samo było z kwiatkami. Zaczął od obrywania listków, potem wygrzebywania ziemi i rozrzucania po wszystkim, co się dało. Po paru miesiącach mieliśmy o połowę kwiatków mniej, a te którym udało się cudem przeżyć były w politowania godnym stanie. Odpuściłam w końcu, polikwidowałam większość kwiatów, zostawiłam tylko te najwytrwalsze okazy, zaś półki mamy po prostu puste. Do dzisiaj zazdroszczę znajomym, którzy mają w swoich domach wszystko pięknie poukładane. My możemy sobie jedynie pomarzyć. Może kiedyś to się zmieni, ale na razie nie uśmiecha nam się kilkadziesiąt razy dziennie zbierać wszystko z podłogi i układać, albo łazić krok w krok za Karolkiem pilnując by niczego nie strącił. Przez trzy lata mieliśmy jeszcze jeden kłopot z naszym małym Brzdącem. Co prawda nigdy nie przejawiał takich oznak autoagresji, jak walenie głową w ścianę, ale kiedy był pobudzony, zdenerwowany lub czymś mocno podekscytowany gryzł palce wskazujące, zarówno u lewej jak i u prawej rączki. To nie było jakieś mocne gryzienie, jednak z czasem pojawiły się rany na rączkach Karolka. Palce opuchły, a na nich pokazały się ogromne pryszcze, aż do krwi. Nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Obwinięcie bandażem lub innym materiałem nic nie dało, bo Karol szybko się z tym uporał. Wtedy ruszyły na pomoc panie z przedszkola. Zakupiły w aptece jakąś maść i posmarowały mu palce. Maść okazała się takim paskudztwem, że jak spróbowałam przypadkowo, to płukałam usta pół dnia i mimo to czułam ten wstrętny, obrzydliwy smak. Niestety na Karolku ten specyfik nie zrobił żadnego wrażenia, gryzł palce tak, jak wcześniej, wcale się nie przejmując jaki mają smak. Dziś już swoje rączki gryzie bardzo rzadko. Po tym wszystkim została mu tylko pamiątka dwa grubsze palce wskazujące, a na nich liczne nagniotki. Innym utrapieniem, które próbowaliśmy zwalczyć u Karolka, było branie różnych brudnych rzeczy do buzi. Potrafił wziąć brudną szmatę, włożyć sobie do ust i chodzić z nią jak piesek. Najbardziej jednak uwielbiał różnego rodzaju gąbki, pogryzł je nieraz na drobniutkie kawałki. Czasem porwał brudną myjkę, którą zmywamy naczynia i ssał ją, jak jakiś soczysty owoc. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego tak robi. Teraz już wiemy jaka jest tego przyczyna, a dawniej załamywaliśmy tylko ręce nie wierząc, że kiedykolwiek mu to przejdzie. To też na szczęście mamy już za sobą. Jeszcze jedna, ostatnia sprawa, ta najbardziej krępująca zarówno dla nas, jak i naszego Malucha. Przez dłuższy czas mieliśmy kłopot z pieluchą. Karolek miał już sześć lat, a jeszcze nie potrafił pójść, żeby załatwić się w ubikacji. Kiedy chodził bez pieluszki, niestety, ani myślał załatwiać się w odpowiednim do tego miejscu. Robił to, co chciał i tam, gdzie akurat poczuł potrzebę, bez względu na to, że nieraz wytrzymaliśmy go kilkanaście minut na sedesie, żeby w końcu się nauczył. To wszystko było jednak do zniesienia, w porównaniu z tym co Karolek zaczął robić później. Mając niedowrażliwość dotykową i zapachową, zaczął bawić się tym, co zrobił. Potrafił wysmarować siebie, a oprócz tego jeszcze pół pokoju w tym meble, kanapy, dywany, wszystko, co się tylko dało. W takich wypadkowych sytuacjach, musiały być w domu co najmniej dwie osoby, jedna żeby zająć się małym Łobuzem i druga, aby w tym samym czasie doprowadzić dom do należytego ładu i porządku. Tak też zawsze dzieliliśmy się obowiązkami do czasu, kiedy w pewną niedzielę zostałam z Karolciem sama. Zostawiłam go dosłownie na kilka minut. Kiedy weszłam do pokoju, poczułam okropny zapach, więc wiedziałam już co będzie. Na środku pokoju siedział Karol, był cały wysmarowany, rączki, buzia, nogi i całe ciało łącznie z koszulką, którą miał na sobie. Byłam samiuteńka w domu, więc nie wiedziałam, co najpierw robić, czy zająć się wysmarowanym Karolkiem czy obsmarowanym domem. Nie namyślając się porwałam go szybko do wanny, a sama wzięłam się za szorowanie pokoju. Musiałam się porządnie nagimnastykować, zanim umyłam zapaćkany kupą dywan. Przy okazji puściły mi już nerwy z tego wszystkiego i nagle poczułam jak kapią mi łzy na ręce. Już coś się we mnie złamało, tego było już za dużo. Karolek oczywiście zachwycony kąpielą, nie sprawiał większego problemu, a ja myłam wszystko po kilka razy, zmieniając tylko od czasu do czasu wodę. Karolek nie nosi teraz pieluchy, chodzi do ubikacji, choć czasem jeszcze przytrafiają mu się drobne niespodzianki. Lubi się dalej cały wysmarować, dlatego zawsze pędzimy za nim powstrzymać go, by nie zdążył tego zrobić. Czasem się uda, a czasem jest już za późno. My na szczęście jesteśmy już przyzwyczajeni. W przypadku Karolka, powtarzamy wszystkim, że nas już nic nie zdziwi. To chyba prawda, nauczyliśmy się trochę żyć z jego autyzmem. Właściwie to musimy, nie mamy przecież innego wyjścia. Najważniejsze jest to, że teraz te jego dziwne zachowania potrafimy zrozumieć, mamy większą wiedzę na ich temat oraz doświadczenia, którymi wymieniamy się z innymi ludźmi. Przez to jest nam odrobinę łatwiej, bo nie jesteśmy jakimś osamotnionym przypadkiem. Takich rodzin i takich dzieci, jak nasze jest wiele. Tysiące „Karolków” oraz tyle samo wpatrzonych w nie rodziców, tak bardzo zatroskanych o ich dobro i prawidłowy rozwój. Każdy z tych „Karolków” jest całym światem dla swojej mamusi i tatusia, tak jak nasz jest dla nas. I każdy z nich codziennie sprawia na pewno masę różnych niespodzianek, nie zawsze przyjemnych, ale mimo to jest najukochańszym, najdroższym SKARBEM bez którego nie wyobrażają sobie życia.
piątek, 15 lutego 2013
Terapia...
Po
zdiagnozowaniu autyzmu, kilku wizytach i badaniach u różnych lekarzy, w 2010
roku Karolek otrzymał orzeczenie o niepełnosprawności. Potem pojawiło się pytanie:
co dalej? Znaliśmy jedynie Poradnię Autyzmu w Rzeszowie, do której na terapię czekać
trzeba co najmniej rok. Dzięki swoim kontaktom i znajomościom z pracy, znajoma
psycholog podała mi numer telefonu do Przemyśla, gdzie miałam zgłosić się do pewnej
osoby, która powie nam, gdzie teraz możemy szukać pomocy. Była to pani z
Towarzystwa Walki z Kalectwem, która udzieliła podstawowych wskazówek, gdzie
szukać wsparcia. Karolek zaś został zapisany do projektu z którego otrzymywał
po dwie godziny terapii tygodniowo. Były to zajęcia z psychologiem i
neurologopedą. W Towarzystwie Walki z Kalectwem właściwie wszystko się
zaczęło, wreszcie znaleźliśmy ludzi, którzy powiedzieli nam, co dalej z
dzieckiem robić, gdzie iść i do „których drzwi pukać”, żeby Karolkowi pomóc.
Teraz byliśmy już odrobinę spokojniejsi, że jest ktoś, kto się naszym dzieckiem
zajmie. Jednak sama terapia nie wystarczała, Karolek wymagał poświęcania mu o
wiele więcej czasu i uwagi. Zapisaliśmy go więc do Poradni Psychologiczno –
Pedagogicznej. Tam po przeprowadzonych z lekarzami wywiadach i badaniach,
Zespół Orzekający stwierdził, że Karolek wymaga nauczania w przedszkolu
specjalnym. Orzeczenie to uzasadniono tym, że Karolek choruje na autyzm
wczesnodziecięcy:
Nigdy nie dowiem się, co czuje, co widzi i co słyszy moje autystyczne dziecko. Jednak wiem, jak mogę mu pomóc. Myślę, że przedszkole, no i dłuższa terapia z czasem bardzo mu pomogą. Na razie malutkimi, malusieńkimi kroczkami idziemy do przodu… ku lepszemu życiu dla Karolka. A Wy, którzy wspieracie nas tym swoim jednym procentem, w pewnym sensie pomagacie mojemu dziecku za każdym razem zrobić ten krok w przód, za co jestem Wam bardzo, bardzo wdzięczna.
„Rozwój
psychomotoryczny przebiega z opóźnieniem. Chłopiec przejawia zaburzenia w
obszarze mowy, nie komunikuje się werbalnie, słabo rozumie polecenia. Swoje
pragnienia symbolizuje przez gest ( bierze osobę dorosłą za rękę ). W sferze
funkcjonowania emocjonalno – społecznego występują trudności w przystosowaniu
się do grupy oraz unikanie spontanicznych kontaktów. Karol jest bardzo labilny
emocjonalnie z tendencją do obniżonego nastroju. Ma trudności z koncentracją
uwagi, szybko się nudzi i zmienia obiekt zainteresowania. Słabo wchodzi w
naśladownictwo podczas zabawy. Kontakt wzrokowy z chłopcem jest ubogi, brak
reakcji adekwatnej, gdy woła się go po imieniu. Reakcje na bodźce sensoryczne
są nieprawidłowe.”
Do diagnozy podano następujące
zalecenia:
„
- kształcenie specjalne dla dzieci z autyzmem w przedszkolu specjalnym,
- w pracy z dzieckiem należy zwrócić szczególną uwagę na stymulację i integrację zmysłową, rozwijanie percepcji i naśladownictwa, kształtowanie świadomości schematu ciała,
- rozwijać umiejętności komunikacji z otoczeniem na drodze werbalnej i pozawerbalnej,
- kształtować umiejętność samoobsługi w możliwym dla dziecka zakresie,
- należy dostarczać dziecku pozytywnych wzmocnień i modelować zachowania społecznie pożądane,
- pożądane metody pracy z chłopcem to: Psychostymulacyjna metoda kształtowania rozwoju mowy i myślenia, Metoda M. i Ch. Knillów, Terapia zabawą wg J. Baran, Metoda Integracji Sensorycznej, Metody komunikacji alternatywnej – piktogramy.
Dziecko powinno być objęte indywidualną terapią logopedyczną, pedagogiczną i psychologiczną. Praca terapeutyczna powinna być zawsze dostosowana do indywidualnych możliwości dziecka, uwzględniać jego aktywne uczestnictwo, zadowolenie i akceptację dla danych działań terapeutycznych. Ważne jest, aby dziecko podczas wszystkich czynności czuło swoją sprawczość, aby zadania były dla niego źródłem pozytywnych przeżyć emocjonalnych.”
Naszym następnym krokiem
było poszukanie Karolkowi odpowiedniego dla jego potrzeb rozwojowych
przedszkola. Znaleźliśmy takie w Przemyślu. Na początku była obawa, że z powodu
braku wolnych miejsc, będzie musiał siedzieć do końca roku szkolnego w domu. Na
szczęście było jeszcze jedno miejsce i od 1 grudnia 2010 roku Karol rozpoczął
uczęszczanie do przedszkola przy Specjalnym Ośrodku Szkolno – Wychowawczym nr 1
w Przemyślu przy ulicy Basztowej. Równolegle z edukacją i terapią, jaką ma
zapewnioną w przedszkolu, objęty jest stale projektem Towarzystwa Walki z
Kalectwem, gdzie ma zapewnione zajęcia indywidualne u pedagoga i logopedy oraz
zajęcia grupowe metodą W. Sherborne z dziećmi, które podobnie jak on, cierpią
na autyzm wczesnodziecięcy. Przez rok uczęszczał także na terapię prywatną do
pani pedagog, co chcielibyśmy dalej kontynuować, jeśli tylko znajdą się na to
pieniążki z jednego procenta podatku. Sami, niestety, nie jesteśmy w stanie
pokryć kosztów z własnej kieszeni. A na razie dla naszego małego Smyka
korzystamy ze wszystkiego, z czego się tylko da. Korzystamy, ale z głową, żeby
nie przemęczać go nadmiarem zajęć i terapii. Po przedszkolu nasz mały Łobuz ma
jeszcze zapewnione usługi opiekuńcze w wymiarze dwudziestu godzin tygodniowo,
na które przyjeżdża pani terapeutka z pobliskiej miejscowości i całymi popołudniami
się nim zajmuje. Co roku wyjeżdżamy na turnusy rehabilitacyjne, na razie nad
morze, by podleczyć osłabiony po chorobach układ odpornościowy. Mamy jednak
ogromną ochotę wyjechać z nim na specjalny turnus dla dzieci z autyzmem, ale to
także uzależnione jest od naszych możliwości finansowych. Dlatego właśnie te
apele, udostępnianie postów na facebooku, prośby o rozpowszechnianie danych Karolka. To wszystko robimy po to, by trochę sobie ułatwić tę walkę o nasze
dziecko, dziecko, które na razie ma jeszcze rodziców, a kiedyś zostanie samo i
będzie musiało poradzić sobie w tym zwariowanym życiu. My go chcemy jak
najlepiej do tego życia przygotować. Na ile nam się uda i na ile Wy nam
pomożecie. Przedszkole i terapia potrafią zdziałać cuda, ale na efekty trzeba
czasem bardzo, bardzo długo czekać. My jesteśmy cierpliwi, robimy co możemy… i
czekamy. Zwłaszcza ta mowa Karolka leży nam na sercu. Tak bardzo chcemy, żeby
już w końcu ruszyła, chociaż parę słów na początek... tylko tyle… i aż tyle
zarazem. To z pewnością bardzo ułatwiło by nam kontakt. Na razie Karolek, jeśli
czegoś chce, bierze naszą rękę i nią wskazuje, co mu jest potrzebne. Kiedy
chce, by mówić do niego lub śpiewać, rączką rozchyla mi wargi i otwiera usta.
Ma swoje ulubione piosenki, które mu śpiewam. Czasem, kiedy nie mam pojęcia o
jaką piosenkę mu chodzi, mały Łobuz wścieka się i bije mnie po twarzy, albo
wkłada mi palce głęboko do ust. No i wtedy śpiewanie kończy się jednym, wielkim
wrzaskiem. Kiedyś myślałam, że Karol jest wyjątkowy, że już nie ma drugiego
takiego „dziwaka”, jak mój mały kochany Skarb. Jakże bardzo się myliłam.
Większość autystów zachowuje się podobnie, bardzo podobnie. Owszem, każde
dziecko jest inne, ale jeśli widzę małego autystę oraz jego zachowanie, ruchy,
gesty, mimikę, zawsze czuję się jak bym patrzyła na mojego Karolka. Uwielbiam
te dzieci. Trudno mi wytłumaczyć dlaczego. Może przez to, że przypominają mi
Karolka, że są takie inteligentne… i odcięte od tego nienormalnego świata. One
mają swój własny świat, świat, do którego my nie mamy dostępu. Podczas zajęć na
studiach z oligofrenopedagogiki, które kończę w tym roku, jedna pani pracująca
z dziećmi głęboko upośledzonymi, powiedziała że bardzo chciałaby wejść w
dziecko, któremu chce pomóc, żeby wiedzieć, co ono czuje, co myśli, jak
postrzega świat. Podziwiam tę panią, bo ma powołanie do swojej pracy, jest
naprawdę wyjątkową osobą. Kiedy to powiedziała, przypomniałam sobie ile razy
marzyłam o tym, by znaleźć się w skórze Karolka, poznać jego uczucia, lęki,
radości, wiedzieć co mam dalej robić by mu pomóc. Jednak jest to niemożliwe.
Może i lepiej dla mnie, że nie posiadam takiej wiedzy. Może nie zniosłabym psychicznie
wiedzy, jak bardzo moje dziecko cierpi. Podobno u dzieci nadwrażliwych
słuchowo, głośny dźwięk może sprawiać ból. Nam, zdrowym ludziom ciężko sobie to
wyobrazić, a te dzieci niestety muszą z tym żyć. - w pracy z dzieckiem należy zwrócić szczególną uwagę na stymulację i integrację zmysłową, rozwijanie percepcji i naśladownictwa, kształtowanie świadomości schematu ciała,
- rozwijać umiejętności komunikacji z otoczeniem na drodze werbalnej i pozawerbalnej,
- kształtować umiejętność samoobsługi w możliwym dla dziecka zakresie,
- należy dostarczać dziecku pozytywnych wzmocnień i modelować zachowania społecznie pożądane,
- pożądane metody pracy z chłopcem to: Psychostymulacyjna metoda kształtowania rozwoju mowy i myślenia, Metoda M. i Ch. Knillów, Terapia zabawą wg J. Baran, Metoda Integracji Sensorycznej, Metody komunikacji alternatywnej – piktogramy.
Dziecko powinno być objęte indywidualną terapią logopedyczną, pedagogiczną i psychologiczną. Praca terapeutyczna powinna być zawsze dostosowana do indywidualnych możliwości dziecka, uwzględniać jego aktywne uczestnictwo, zadowolenie i akceptację dla danych działań terapeutycznych. Ważne jest, aby dziecko podczas wszystkich czynności czuło swoją sprawczość, aby zadania były dla niego źródłem pozytywnych przeżyć emocjonalnych.”
Nigdy nie dowiem się, co czuje, co widzi i co słyszy moje autystyczne dziecko. Jednak wiem, jak mogę mu pomóc. Myślę, że przedszkole, no i dłuższa terapia z czasem bardzo mu pomogą. Na razie malutkimi, malusieńkimi kroczkami idziemy do przodu… ku lepszemu życiu dla Karolka. A Wy, którzy wspieracie nas tym swoim jednym procentem, w pewnym sensie pomagacie mojemu dziecku za każdym razem zrobić ten krok w przód, za co jestem Wam bardzo, bardzo wdzięczna.
wtorek, 12 lutego 2013
Niedziela z labusiami...
Od kiedy mamy Korri, co
jakiś czas spotykamy się z koleżanką Agą i jej labradorem Charlim. Wybieramy
się wtedy z Karolkiem i Sylwusiem na długi spacer po pobliskich ścieżkach
wzdłuż lasu. Najczęściej umawiamy się w niedzielne popołudnie, kiedy wszyscy
jesteśmy wypoczęci i dysponujemy wolnym czasem. Dla dzieci to wspaniała okazja
do zaczerpnięcia świeżego powietrza, do odrobiny szaleństwa i tak dobroczynnego
dla zdrowia ruchu, a dla psów czas na wybieganie się i zrzucenie zbędnych kilogramów.
W ubiegłą niedzielę długo się zastanawiałam, czy zabrać dzieci na podwórko. Trochę było zimno, na polach leżał jeszcze śnieg i wiał chłodny wiatr. Jednak mimo tego, że Karolek często się przeziębia, nie możemy go trzymać pod kloszem. Ubraliśmy go więc bardzo ciepło i przede wszystkim zabezpieczyliśmy przed możliwością porozbierania się na spacerze. Chodzi tu przede wszystkim o czapkę, którą nieustannie ściąga bez względu na to, jaka na dworze jest pogoda. Dlatego założyłam mu taką ze skomplikowanym zapięciem, z nadzieją, że choć trochę w niej pochodzi. Karolek pomimo bardzo wielu prób, nie poradził sobie z denerwującą go czapką i dał w końcu za wygraną, zostawiając ją w najodpowiedniejszym dla niej miejscu. To nie lada wyczyn, jak na niego, bo czapka to część garderoby, która go szczególnie drażni. Jednak pierwsze miejsce w tym temacie zajmują buty i skarpety. Do tej pory próbujemy go w jakiś sposób przekonać, żeby po domu chodził w pantoflach i skarpetkach. Nic z tego, choćby było nie wiem, jak zimno, Karolek i tak pościąga wszystko od pasa w dół, oprócz slipów oczywiście. Kiedyś, gdy był jeszcze młodszy pomagało obklejanie butów taśmą klejącą. Teraz jednak mały spryciarz jest zbyt mądry, by dać się przechytrzyć. Kombinuje przy tej taśmie tak długo, aż w końcu ściągnie wszystko i zostanie boso bez butów oraz skarpet. Dzieci z autyzmem mają mniejszą wrażliwość na zimno i nie przeszkadza im ono tak, jak dzieciom zdrowym. Dlatego trzeba je nieustannie pilnować, by były ubrane stosownie do pogody, nie przeziębiły się i nie rozchorowały. Tak jest właśnie z czapką, której Karolek wprost nienawidzi. Pozbył by się jej przy pierwszej lepszej okazji, gdyby tylko ktoś na chwilę spuścił go z oczu. I te nieszczęsne skarpety i buty, których zakładanie na Karolka po kilkanaście razy dziennie, przyprawia czasem o ból głowy.
Każdy nasz spacer zaczyna się zawsze od wielkiej radości Karolka. Mały łobuziak biegnie, podskakuje, wymachuje rączkami i aż piszczy z radości. Jest tylko jeden warunek tego szczęścia, chodzenie własnymi drogami, podobnie jak robią to koty. Karolek nienawidzi, gdy każemy mu gdzieś iść, a przy tym jeszcze prowadzimy za rękę. Teraz nie mamy z tym tak ogromnego problemu, jak kiedyś i nie rzuca się to bardzo w oczy. Karolek będąc jeszcze dwu - , trzylatkiem chciał iść zawsze na spacer tylko w jedną stronę. Jakakolwiek próba zmiany wywoływała u niego taki płacz i histerię, że słyszało nas wtedy pół wsi. Karol kładł się na ulicy i okropnie wrzeszczał. Oczywiście, nie było takiej siły, która by go ruszyła i pchnęła do przodu. Spacery takie kończyły się zawsze tak samo, brałam go w końcu na ręce i zanosiłam do domu, wiedząc już, że nie stanie się żaden cud, że sam na pewno nie wstanie i nie pójdzie. Ale najgorsze przy tym było oczywiście całe to zainteresowanie wszystkich, pytania dlaczego tak głośno płacze, czy nikt go przypadkiem nie krzywdzi, co się stało, itd. Strach było wychodzić z nim na spacer. Te najtrudniejsze chwile i momenty mamy już za sobą. Terapia i przedszkole sprawiły, że Karolek łatwiej daje nam się gdzieś zaprowadzić, chociaż czasami są takie chwile, kiedy woli iść własną drogą. Najbardziej wtedy, gdy ma ochotę na trochę zabawy i odrobinę wygłupów. W niedzielę był w wyśmienitym humorze, więc uciekał nam cały czas na pola w nadziei, że będziemy go gonić. Ja za nim biegałam oczywiście, żeby nie uciekł jeszcze dalej i nie połamał nóg na grudach zoranej ziemi. A jeśli mama przejmuje się i łapie, to w rozumieniu Karolka oznacza, że trzeba uciekać ile sił w nogach, żeby mama miała za kim biegać i z kim się męczyć. Tak rzeczywiście było, Karol kładł się na polu i cieszył na całe gardło, gdy próbowałam go podnosić. Ja już traciłam resztki sił, a on bawił się wyśmienicie. Ten jego śmiech, niestety rozbroi każdego… Wiem, bo już kilka osób mi o tym mówiło. Najwierniejszymi przyjaciółmi naszej wędrówki była Korri i Charlie. Oba nasze „biszkopty” uwielbiają dzieci, co widać po ich zachowaniu. Jak wyszalały się już do woli, cały czas chodziły za dziećmi. Karolka i Sylwka nie odstępowały na krok. Tak, jak już wcześniej pisałam, to wyjątkowe psy. Z całej wyprawy jak zawsze została nam masa pamiątkowych zdjęć, bo Aguś jest wspaniałym fotografem, więc korzystamy, jak tylko możemy, kiedy nas odwiedza. To było wspaniałe popołudnie, pomimo zimna i wiejącego wiatru, który troszeczkę przeszkadzał nam w spacerze.
Po dwóch godzinach, kiedy porządnie poczerwieniały nam wszystkim nosy, zdecydowaliśmy wrócić do domu. Oczywiście Karolek cały wytaplany w śniegu i błocie, bo przecież w innym wypadku, nie było by tak dobrej zabawy. No i gdyby mama się nie umęczyła ciągnąc za sobą trzydzieści cztery kilogramy żywej wagi do domu, to dla Karolka też by nie było już tak fajnie. A tak to mama przynajmniej wie, że ma dziecko… dziecko z autyzmem poza którym nie widzi świata…
W ubiegłą niedzielę długo się zastanawiałam, czy zabrać dzieci na podwórko. Trochę było zimno, na polach leżał jeszcze śnieg i wiał chłodny wiatr. Jednak mimo tego, że Karolek często się przeziębia, nie możemy go trzymać pod kloszem. Ubraliśmy go więc bardzo ciepło i przede wszystkim zabezpieczyliśmy przed możliwością porozbierania się na spacerze. Chodzi tu przede wszystkim o czapkę, którą nieustannie ściąga bez względu na to, jaka na dworze jest pogoda. Dlatego założyłam mu taką ze skomplikowanym zapięciem, z nadzieją, że choć trochę w niej pochodzi. Karolek pomimo bardzo wielu prób, nie poradził sobie z denerwującą go czapką i dał w końcu za wygraną, zostawiając ją w najodpowiedniejszym dla niej miejscu. To nie lada wyczyn, jak na niego, bo czapka to część garderoby, która go szczególnie drażni. Jednak pierwsze miejsce w tym temacie zajmują buty i skarpety. Do tej pory próbujemy go w jakiś sposób przekonać, żeby po domu chodził w pantoflach i skarpetkach. Nic z tego, choćby było nie wiem, jak zimno, Karolek i tak pościąga wszystko od pasa w dół, oprócz slipów oczywiście. Kiedyś, gdy był jeszcze młodszy pomagało obklejanie butów taśmą klejącą. Teraz jednak mały spryciarz jest zbyt mądry, by dać się przechytrzyć. Kombinuje przy tej taśmie tak długo, aż w końcu ściągnie wszystko i zostanie boso bez butów oraz skarpet. Dzieci z autyzmem mają mniejszą wrażliwość na zimno i nie przeszkadza im ono tak, jak dzieciom zdrowym. Dlatego trzeba je nieustannie pilnować, by były ubrane stosownie do pogody, nie przeziębiły się i nie rozchorowały. Tak jest właśnie z czapką, której Karolek wprost nienawidzi. Pozbył by się jej przy pierwszej lepszej okazji, gdyby tylko ktoś na chwilę spuścił go z oczu. I te nieszczęsne skarpety i buty, których zakładanie na Karolka po kilkanaście razy dziennie, przyprawia czasem o ból głowy.
Każdy nasz spacer zaczyna się zawsze od wielkiej radości Karolka. Mały łobuziak biegnie, podskakuje, wymachuje rączkami i aż piszczy z radości. Jest tylko jeden warunek tego szczęścia, chodzenie własnymi drogami, podobnie jak robią to koty. Karolek nienawidzi, gdy każemy mu gdzieś iść, a przy tym jeszcze prowadzimy za rękę. Teraz nie mamy z tym tak ogromnego problemu, jak kiedyś i nie rzuca się to bardzo w oczy. Karolek będąc jeszcze dwu - , trzylatkiem chciał iść zawsze na spacer tylko w jedną stronę. Jakakolwiek próba zmiany wywoływała u niego taki płacz i histerię, że słyszało nas wtedy pół wsi. Karol kładł się na ulicy i okropnie wrzeszczał. Oczywiście, nie było takiej siły, która by go ruszyła i pchnęła do przodu. Spacery takie kończyły się zawsze tak samo, brałam go w końcu na ręce i zanosiłam do domu, wiedząc już, że nie stanie się żaden cud, że sam na pewno nie wstanie i nie pójdzie. Ale najgorsze przy tym było oczywiście całe to zainteresowanie wszystkich, pytania dlaczego tak głośno płacze, czy nikt go przypadkiem nie krzywdzi, co się stało, itd. Strach było wychodzić z nim na spacer. Te najtrudniejsze chwile i momenty mamy już za sobą. Terapia i przedszkole sprawiły, że Karolek łatwiej daje nam się gdzieś zaprowadzić, chociaż czasami są takie chwile, kiedy woli iść własną drogą. Najbardziej wtedy, gdy ma ochotę na trochę zabawy i odrobinę wygłupów. W niedzielę był w wyśmienitym humorze, więc uciekał nam cały czas na pola w nadziei, że będziemy go gonić. Ja za nim biegałam oczywiście, żeby nie uciekł jeszcze dalej i nie połamał nóg na grudach zoranej ziemi. A jeśli mama przejmuje się i łapie, to w rozumieniu Karolka oznacza, że trzeba uciekać ile sił w nogach, żeby mama miała za kim biegać i z kim się męczyć. Tak rzeczywiście było, Karol kładł się na polu i cieszył na całe gardło, gdy próbowałam go podnosić. Ja już traciłam resztki sił, a on bawił się wyśmienicie. Ten jego śmiech, niestety rozbroi każdego… Wiem, bo już kilka osób mi o tym mówiło. Najwierniejszymi przyjaciółmi naszej wędrówki była Korri i Charlie. Oba nasze „biszkopty” uwielbiają dzieci, co widać po ich zachowaniu. Jak wyszalały się już do woli, cały czas chodziły za dziećmi. Karolka i Sylwka nie odstępowały na krok. Tak, jak już wcześniej pisałam, to wyjątkowe psy. Z całej wyprawy jak zawsze została nam masa pamiątkowych zdjęć, bo Aguś jest wspaniałym fotografem, więc korzystamy, jak tylko możemy, kiedy nas odwiedza. To było wspaniałe popołudnie, pomimo zimna i wiejącego wiatru, który troszeczkę przeszkadzał nam w spacerze.
Po dwóch godzinach, kiedy porządnie poczerwieniały nam wszystkim nosy, zdecydowaliśmy wrócić do domu. Oczywiście Karolek cały wytaplany w śniegu i błocie, bo przecież w innym wypadku, nie było by tak dobrej zabawy. No i gdyby mama się nie umęczyła ciągnąc za sobą trzydzieści cztery kilogramy żywej wagi do domu, to dla Karolka też by nie było już tak fajnie. A tak to mama przynajmniej wie, że ma dziecko… dziecko z autyzmem poza którym nie widzi świata…
sobota, 9 lutego 2013
Tylko jeden procent, a tak wiele...
Kiedy
po zdiagnozowaniu autyzmu u Karolka okazało się, że jedno musi stale zajmować
się dzieckiem, mąż zmuszony był zrezygnować z zatrudnienia. To wydawało nam się
jedynym możliwym rozwiązaniem, ponieważ Karolek potrzebował osoby, która ma
prawo jazdy, a dzięki temu zawiezie go do przedszkola, na terapię, czy do
lekarza albo poradni. Ponieważ ja jeszcze nie dorobiłam się „prawka”, a do tego
trochę lat poświęciłam na studia, mąż zgodził się nie odbierać mi moich marzeń
i sam zająć się dziećmi. Moim marzeniem od dawna była praca z dziećmi, cudzymi
dziećmi. Zawsze chciałam uczyć, najpierw języka polskiego, bo w tym kierunku
się kształciłam. Niestety życie bywa okrutne i nie zawsze toczy się tak, jak
byśmy tego chcieli. Jako polonistka pracowałam jedynie pół roku. Zamiast tego,
zostałam zatrudniona w szkole podstawowej, konkretnie w „zerówce”. W związku z
tym podjęłam kolejne studia z wychowania przedszkolnego i edukacji
wczesnoszkolnej. W przedszkolu pracuję do dzisiaj i na razie nie zamierzam z
tego rezygnować. Jednak w ubiegłym roku
rozpoczęłam kolejne studia podyplomowe z oligofrenopedagogiki, związane z tym,
co mnie jeszcze bardziej interesuje, a mianowicie z pracą z dziećmi
niepełnosprawnymi. Czas pokaże, czy kiedyś dane mi będzie z tymi dziećmi pracować…
ze swoimi własnymi na pewno. Na razie to tylko moje marzenie, które mam
nadzieję, że się spełni.
W każdym razie, na co dzień, ja pracuję i utrzymuję rodzinę (… i jeszcze się
dokształcam w weekendy), a mąż poświęca się naszym dzieciom, , co rano ubiera
je, karmi, kąpie, zawozi codziennie do szkoły i do przedszkola, po południu na
terapię, a do tego także zajmuje się domem. Pomaga mi we wszystkim, w czym
tylko potrafi i może. Niestety, taki podział obowiązków, wiąże się także z
problemami finansowymi. Ja otrzymuję niewielkie wynagrodzenie, z czego część
płacę za studia, mąż dostaje parę groszy z gminy, a wydatków mamy bardzo,
bardzo dużo. Gdyby nie pieniążki otrzymane z 1% podatku, nie wiem, jak dalibyśmy
sobie radę ze wszystkimi ponoszonymi kosztami, koniecznymi do tego, żeby choć trochę
pomóc naszym dzieciom, aby w przyszłości mogły w miarę samodzielnie
funkcjonować.
Pierwszą i podstawową sprawą jest dojazd dzieci do szkoły i na terapię. Zawozimy je codziennie naszym prywatnym samochodem, co miesiąc wiąże się z kosztem około 500 złotych. W ubiegłym roku nie dostawaliśmy na ten cel ani grosza, wszystko trzeba było wyłożyć z własnej kieszeni. Oprócz tego jeszcze wydatki na zwykłe przyziemne sprawy, jak opłata rachunków, jedzenie, odzież i wiele innych. Było nam bardzo ciężko. Chcieliśmy także wyjechać na turnus rehabilitacyjny, co też dla nas wiązało się z olbrzymim, jak na naszą kieszeń, kosztem.
Któregoś dnia ciocia męża przyniosła nam z pracy karteczkę z prośbą od znajomej o oddanie jednego procenta na jej wnuka. Mówiąc to, zapytała dlaczego my nie zgłaszamy Karolka do fundacji (jeśli nam tak ciężko), bo przecież mogłaby oddać ten procent nam, a nie całkowicie obcemu dziecku. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak coś takiego załatwić, ale znalazłam w internecie fundację „Zdążyć z Pomocą”, a tam wszystkie potrzebne informacje, jak założyć subkonto choremu dziecku. Wysłałam od razu podanie, orzeczenia o niepełnosprawności oraz wszystkie wyniki badań od lekarzy, wywiady, opinie i całą dokumentację Karola jaką mieliśmy w domu (… a trochę tego było). Czekaliśmy dwa miesiące na odpowiedź, aż wreszcie przyszła do nas wiadomość, że Karolek ma założone subkonto i możemy zbierać na niego 1% podatku.
No i się zaczęło…. W akcję zaangażowała się cała moja rodzina, pomagało nam wielu znajomych, przyjaciół. Przez ten 1% podatku przekonaliśmy się, jak wielu ludzi gotowych jest nam pomóc, że nie są im obojętne nasze problemy, że zawsze mamy na kogo liczyć. Okazało się, że mamy wspaniałą rodzinę i serdecznych przyjaciół. Trudno by mi było tutaj wymienić wszystkie osoby, które tak bardzo w poprzednim roku nam pomogły, nie tylko tym jednym procentem, ale też samym zainteresowaniem, dobrym słowem, życzliwością i rozpowszechnianiem naszych apeli. Do końca życia będziemy tym ludziom wdzięczni, za ich dobroć i gorące serce. A co z otrzymanymi środkami? Przydały się, i to bardzo. Za te pieniążki opłaciliśmy część turnusu rehabilitacyjnego, kupiliśmy paliwo, żeby mieć za co zawieźć dzieci do przedszkola. Ponieważ przez rok nastąpiła przerwa w projekcie, w którym uczestniczyli nasi synowie, zmuszeni byliśmy wysłać Karolka na prywatną terapię, za którą płaciliśmy 400-500 złotych miesięcznie. Na to również mogliśmy sobie pozwolić tylko dzięki Waszemu procentowi. Poza tym zakupiliśmy inhalator, bo nasz mały autysta ciągle zapadał na zapalenia krtani i tchawicy, lek o nazwie „IQ”, który usprawnia pracę mózgu, a nie jest tani, bo kosztuje ok. 76 zł i wystarcza na niecały tydzień, a resztę wydaliśmy na odzież dla Karolka i Sylwusia. Chłopcy rosną, ciągle czegoś im potrzeba, a nam ciężko z własnej kieszeni tym wszystkim potrzebom sprostać.
Chciałabym jeszcze wyjaśnić, jak wygląda przekazywanie pieniążków z fundacji. Wasz procent, który przekazujecie w corocznym zeznaniu podatkowym, trafia na subkonto Karolka dopiero w listopadzie. Przychodzi informacja, że księgowane będą pieniądze na subkonta. W tym roku byłam wolontariuszem, pomagałam przy księgowaniu procenta. Przychodziły wykazy wpłat, które wyszukiwałam na liście podopiecznych i przyporządkowywałam do każdego dziecka. W pierwszy dzień pamiętam, że nie przespałam nocy i zaksięgowałam ponad trzysta wpłat. Kiedy pomyślałam o tych wszystkich dzieciach, podopiecznych fundacji chorujących na nowotwory, mających autyzm, Zespół Downa, wady serca czy różne inne problemy i ich rodzicach, którym podobnie, jak nam trudno związać koniec z końcem, czekających na ten jeden procent, jak na wielki cud, cud Waszej dobroci i wrażliwości na krzywdę innych, nie mogłam odejść od komputera. Księgowałam te wpłaty, do czasu aż w oczach zaczęły mi się mienić liczby i litery. Cały ten proces księgowania trwa około dwóch, trzech tygodni. Wtedy pieniążki trafiają na subkonto, a my otrzymujemy wykaz, z jakich urzędów skarbowych wpłynęły i w jakiej kwocie. Na naszej liście w ubiegłym roku królował Urząd Skarbowy w Jarosławiu, następny był w Przeworsku, potem Rzeszów, Przemyśl, a reszta z różnych stron Polski: Katowice, Kraków, Stalowa Wola, Gdańsk, Leżajsk, Lesko i wiele, wiele innych. Kiedy wiemy już jakie środki posiadamy na subkoncie, możemy wysyłać uzbierane przez nas przez cały rok faktury. Fundacja zwraca nam tylko tyle pieniędzy, ile wydaliśmy na dziecko. Każda faktura musi być wystawiona na fundację, zawierać imię i nazwisko podopiecznego oraz jego numer identyfikacyjny. Potem jeszcze rodzic musi ją podpisać oraz wpisać krótką informację, co do celowości zakupu i wydanych na dziecko pieniędzy. Tak opisaną każdą fakturę wysyłamy do fundacji i za około miesiąc, po uprzednim zatwierdzeniu, na konto w banku wpłacane są nam pieniążki. Trochę to wszystko skomplikowane, ale dzięki temu całemu procesowi, wszyscy darczyńcy mogą mieć pewność, że oddany przez nich jeden procent trafi tylko na dziecko, a nie na jakieś inne mniej ważne cele. A teraz jeszcze korzystając z okazji:
Pierwszą i podstawową sprawą jest dojazd dzieci do szkoły i na terapię. Zawozimy je codziennie naszym prywatnym samochodem, co miesiąc wiąże się z kosztem około 500 złotych. W ubiegłym roku nie dostawaliśmy na ten cel ani grosza, wszystko trzeba było wyłożyć z własnej kieszeni. Oprócz tego jeszcze wydatki na zwykłe przyziemne sprawy, jak opłata rachunków, jedzenie, odzież i wiele innych. Było nam bardzo ciężko. Chcieliśmy także wyjechać na turnus rehabilitacyjny, co też dla nas wiązało się z olbrzymim, jak na naszą kieszeń, kosztem.
Któregoś dnia ciocia męża przyniosła nam z pracy karteczkę z prośbą od znajomej o oddanie jednego procenta na jej wnuka. Mówiąc to, zapytała dlaczego my nie zgłaszamy Karolka do fundacji (jeśli nam tak ciężko), bo przecież mogłaby oddać ten procent nam, a nie całkowicie obcemu dziecku. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak coś takiego załatwić, ale znalazłam w internecie fundację „Zdążyć z Pomocą”, a tam wszystkie potrzebne informacje, jak założyć subkonto choremu dziecku. Wysłałam od razu podanie, orzeczenia o niepełnosprawności oraz wszystkie wyniki badań od lekarzy, wywiady, opinie i całą dokumentację Karola jaką mieliśmy w domu (… a trochę tego było). Czekaliśmy dwa miesiące na odpowiedź, aż wreszcie przyszła do nas wiadomość, że Karolek ma założone subkonto i możemy zbierać na niego 1% podatku.
No i się zaczęło…. W akcję zaangażowała się cała moja rodzina, pomagało nam wielu znajomych, przyjaciół. Przez ten 1% podatku przekonaliśmy się, jak wielu ludzi gotowych jest nam pomóc, że nie są im obojętne nasze problemy, że zawsze mamy na kogo liczyć. Okazało się, że mamy wspaniałą rodzinę i serdecznych przyjaciół. Trudno by mi było tutaj wymienić wszystkie osoby, które tak bardzo w poprzednim roku nam pomogły, nie tylko tym jednym procentem, ale też samym zainteresowaniem, dobrym słowem, życzliwością i rozpowszechnianiem naszych apeli. Do końca życia będziemy tym ludziom wdzięczni, za ich dobroć i gorące serce. A co z otrzymanymi środkami? Przydały się, i to bardzo. Za te pieniążki opłaciliśmy część turnusu rehabilitacyjnego, kupiliśmy paliwo, żeby mieć za co zawieźć dzieci do przedszkola. Ponieważ przez rok nastąpiła przerwa w projekcie, w którym uczestniczyli nasi synowie, zmuszeni byliśmy wysłać Karolka na prywatną terapię, za którą płaciliśmy 400-500 złotych miesięcznie. Na to również mogliśmy sobie pozwolić tylko dzięki Waszemu procentowi. Poza tym zakupiliśmy inhalator, bo nasz mały autysta ciągle zapadał na zapalenia krtani i tchawicy, lek o nazwie „IQ”, który usprawnia pracę mózgu, a nie jest tani, bo kosztuje ok. 76 zł i wystarcza na niecały tydzień, a resztę wydaliśmy na odzież dla Karolka i Sylwusia. Chłopcy rosną, ciągle czegoś im potrzeba, a nam ciężko z własnej kieszeni tym wszystkim potrzebom sprostać.
Chciałabym jeszcze wyjaśnić, jak wygląda przekazywanie pieniążków z fundacji. Wasz procent, który przekazujecie w corocznym zeznaniu podatkowym, trafia na subkonto Karolka dopiero w listopadzie. Przychodzi informacja, że księgowane będą pieniądze na subkonta. W tym roku byłam wolontariuszem, pomagałam przy księgowaniu procenta. Przychodziły wykazy wpłat, które wyszukiwałam na liście podopiecznych i przyporządkowywałam do każdego dziecka. W pierwszy dzień pamiętam, że nie przespałam nocy i zaksięgowałam ponad trzysta wpłat. Kiedy pomyślałam o tych wszystkich dzieciach, podopiecznych fundacji chorujących na nowotwory, mających autyzm, Zespół Downa, wady serca czy różne inne problemy i ich rodzicach, którym podobnie, jak nam trudno związać koniec z końcem, czekających na ten jeden procent, jak na wielki cud, cud Waszej dobroci i wrażliwości na krzywdę innych, nie mogłam odejść od komputera. Księgowałam te wpłaty, do czasu aż w oczach zaczęły mi się mienić liczby i litery. Cały ten proces księgowania trwa około dwóch, trzech tygodni. Wtedy pieniążki trafiają na subkonto, a my otrzymujemy wykaz, z jakich urzędów skarbowych wpłynęły i w jakiej kwocie. Na naszej liście w ubiegłym roku królował Urząd Skarbowy w Jarosławiu, następny był w Przeworsku, potem Rzeszów, Przemyśl, a reszta z różnych stron Polski: Katowice, Kraków, Stalowa Wola, Gdańsk, Leżajsk, Lesko i wiele, wiele innych. Kiedy wiemy już jakie środki posiadamy na subkoncie, możemy wysyłać uzbierane przez nas przez cały rok faktury. Fundacja zwraca nam tylko tyle pieniędzy, ile wydaliśmy na dziecko. Każda faktura musi być wystawiona na fundację, zawierać imię i nazwisko podopiecznego oraz jego numer identyfikacyjny. Potem jeszcze rodzic musi ją podpisać oraz wpisać krótką informację, co do celowości zakupu i wydanych na dziecko pieniędzy. Tak opisaną każdą fakturę wysyłamy do fundacji i za około miesiąc, po uprzednim zatwierdzeniu, na konto w banku wpłacane są nam pieniążki. Trochę to wszystko skomplikowane, ale dzięki temu całemu procesowi, wszyscy darczyńcy mogą mieć pewność, że oddany przez nich jeden procent trafi tylko na dziecko, a nie na jakieś inne mniej ważne cele. A teraz jeszcze korzystając z okazji:
Pragniemy bardzo serdecznie podziękować tym wszystkim, którzy nam
pomagają, wspierają nas i dodają nam siły w walce o zdrowie naszych dzieci.
Dziękujemy wszystkim darczyńcom, którzy wspierają leczenie i rehabilitację
Sylwka i Karola, a szczególnie tym wszystkim, którzy zdecydowali się oddać na
rzecz Karolka swój 1 % podatku. Z całego serca dziękujemy za wsparcie duchowe,
za dobre słowo oraz rozpowszechnianie "Apelu o
pomoc". Dziękujemy Rodzinie, Przyjaciołom oraz Znajomym, którym leży na
sercu los naszych dzieci. Niech Wam Dobry Bóg wynagrodzi Waszą dobroć i wielkie
serce.
Dziękujemy!!! <3
Dziękujemy!!! <3
czwartek, 7 lutego 2013
Turnus w Krynicy Morskiej...
W
ubiegłym roku, pomimo złych doświadczeń z Karolkiem na turnusie
rehabilitacyjnym w Ustce, kierowani troską o jego drogi oddechowe,
zdecydowaliśmy się na kolejny wyjazd nad morze. Tym razem postanowiliśmy, że pojedziemy
z jakąś grupą, dlatego już od stycznia mieliśmy wszystko zaplanowane.
Zarezerwowaliśmy miejsce na turnus do Krynicy Morskiej z Towarzystwem
Przyjaciół Dzieci. W kwietniu pocztą przyszła nam decyzja o dofinansowaniu z
PFRON – u, więc w lipcu wyruszyliśmy w podróż. Okazało się, że wyjazd z grupą,
był to bardzo dobry pomysł. Już na początku trasy nie musieliśmy się martwić,
czy zdążymy na następny pociąg, czy damy sobie radę z walizkami i czy Karolek
gdzieś nam po drodze nie zwieje, przez chwilę naszej nieuwagi. W czasie przesiadek
mężczyźni zajmowali się przeładowywaniem bagaży do kolejnego pociągu, a kobiety
pilnowały dzieci. Co do punktualności i następnych odjazdów, nad wszystkim
czuwała pani kierownik turnusu. I to ona się martwiła, czy zdążymy, a my
jechaliśmy całkowicie wyluzowani. Podróż nie dłużyła się, jak rok temu, bo
jechaliśmy w towarzystwie rodzin, które mają podobne, jak my problemy. Przez
drogę można było porozmawiać, nikt nikomu nie przeszkadzał, ani nie dokuczał za
to, że zachowuje się w taki, a nie inny sposób. Gdy przyjechaliśmy na miejsce,
okazało się, że główną atrakcją tej miejscowości są dziki. Były wszędzie,
ponieważ obok rozciągał się las, z którego bardzo często wychodziły całe watahy.
Mimo tego, że w piosence „dzik jest dziki, dzik jest zły”, te w ogóle nie bały
się ludzi. Wypatrywały tylko, czy ktoś przypadkiem nie ma dla nich czegoś do
jedzenia. I bez przerwy coś dostawały, chociaż wszędzie widniały tabliczki z
napisem „Nie dokarmiać dzików”. Karolka dziki wcale nie interesowały, za to
Sylwek tylko piszczał, jak zobaczył lochę z małymi. Raz nawet byliśmy świadkami
zabawnego zdarzenia, kiedy to lochę rozzłościł szczekający na nią mały piesek.
Wtedy ona zostawiła swoje młode i pobiegła za pieskiem. W gorszym strachu był
jednak właściciel pieska, który uciekał, aż się za nim kurzyło. Karolek
natomiast od początku pobytu w Krynicy Morskiej zainteresowany był jedną,
jedyną najważniejszą sprawą, a mianowicie kąpielą. I tu mieliśmy powtórkę z
„rozrywki”, cały dzień w morzu i okropny krzyk w czasie wyciągania z wody. Na
szczęście nie było aż tak źle, jak w Ustce, ponieważ po pierwsze, przez cały
turnus mieliśmy przepiękną pogodę, a po drugie woda w Krynicy była o wiele
cieplejsza, dlatego pozwalaliśmy się Karolkowi wyszaleć do woli. No i wreszcie
mama odważyła się wejść z dzieckiem do wody. Było super. Karolek wybierał
miejsca, gdzie było najgłębiej, dlatego od czasu do czasu trzeba go było
przyciągnąć do brzegu. A ja, no cóż, zanurzyłam się kilka razy po szyję, co
było nie lada wyczynem, bo mnie jest zwykle zimno. Ale tym razem dałam radę i
na zmianę z mężem zajmowaliśmy się Karolkiem. Potem już nawet wychodził z wody
bez płaczu, bo przywykł zawsze na drugi dzień wracać. Druga ważną sprawą, która
ułatwiała nam życie było to, że nasz ośrodek, w którym mieszkaliśmy, oddalony
był jakieś 10 minut drogi od plaży. Mogliśmy wychodzić i wracać, kiedy tylko
chcieliśmy. Spędzaliśmy tam nie tylko całe dnie, ale czasami spacerowaliśmy po
plaży wieczorami, obserwując piękne zachody słońca. Oczywiście był mały problem
z wytłumaczeniem Karolkowi, że nocą się nie pływa, ale pilnie przez nas
strzeżony, nie dał rady zwiać. Jedyne utrapienie turnusu to wycieczki, jedna do
Malborka i druga do Trójmiasta. Owszem były interesujące, ale nie dla małych, a
w dodatku niepełnosprawnych dzieci. Maluchy dokuczały się, jak tylko mogły,
szczególnie podczas zwiedzania zamku w Malborku. Przewodnik, który bardzo
ciekawie o wszystkim opowiadał, pod koniec spaceru po zamku, ocierał pot ze
zmęczenia. My również nie mogliśmy się doczekać przyjazdu do ośrodka, bo nasze
pociechy dały nam porządnie w kość. Największą „rozrywką” był niewątpliwie rejs
statkiem, który miał trwać półtorej godziny. Niestety, tyle nie trwał, bo
kapitan statku nie potrafił nawrócić. Nie dość, że poobijał statki stojące
obok, to jeszcze minęło dobre pół godziny, zanim wypłynęliśmy w morze. No i za
chwilę zawrócił, bo miał zamówiony następny kurs. Wróciliśmy całkowicie
wymęczeni i wyczerpani przez okropny upał, jaki dawał się w ten dzień we znaki.
Najlepszym zajęciem w Krynicy, w wolnym czasie, dla Sylwusia i Karolka były
zakupy. Przez ostatnie dni przed wyjazdem omijaliśmy szerokim łukiem wszystkie
sklepy. Karolek do szczęścia wiele nie potrzebował, wystarczyła bajka z Myszką
Miki i książeczka. Jeśli chodzi o Sylwka, ten chciał wszystko: statki, mewy, rybki,
muszelki i Spidermana, o którym od jakiegoś czasu skrycie marzył. Problem w
tym, że jak chciał, to dostawał, bo nikt z nas nie wytrzymywał jego jęczenia. A
kiedy sobie jakąś rzecz upatrzył, potrafił mówić o tym parę dni, tak, że
mieliśmy w końcu dość i kupowaliśmy zabawkę, żeby mieć choć odrobinę
wytchnienia i błogiego spokoju.
Cały turnus minął nam bardzo szybko. I w przeciwieństwie do Ustki,
przyjechaliśmy wszyscy szczęśliwi, ładnie opaleni i naprawdę wypoczęci. Karolek
wypływał się za wszystkie czasy, dopisała nam pogoda, trochę pozwiedzaliśmy i
poznaliśmy ciekawych ludzi. I obyło się bez zabiegów, które były dla Sylwka
torturą, kiedy przebywaliśmy w Ustce. Tutaj pani kierownik prowadziła jedynie
gimnastykę korekcyjną, na którą zresztą nikt z nas nie chodził, z tej prostej
przyczyny, że woleliśmy w tym czasie wdychanie jodu z morskiego powietrza niż
zamęczanie dzieci tym, co mają na co dzień w przedszkolu.
To był bardzo udany turnus rehabilitacyjny, więc warto było pojechać. Obfitował w wiele zabawnych sytuacji, które zawsze z uśmiechem na twarzy będziemy wspominać, jak chociażby jedyny w swoim rodzaju rejs statkiem, przygody z dzikami, i wiele, wiele innych miłych chwil, które pewnie na długo zostaną w naszej pamięci. Naprawdę bardzo dobrze się bawiliśmy, cała czwórka. Karolek wyszalał się w morzu, Sylwek w sklepach, a my byliśmy zadowoleni tym, że dzieci wracają do domu wesołe i szczęśliwe. To najważniejsze!!!
W tym roku, jak dożyjemy, jesteśmy zapisani do Jarosławca. Miejmy nadzieję, że będzie równie wspaniale. Oby była piękna pogoda, aby dzieci mogły popływać, szczególnie Karolek, który to uwielbia. A my uwielbiamy, jak Karolek jest szczęśliwy, tak jak zresztą wszyscy rodzice, którzy kochają swoje dzieci...
To był bardzo udany turnus rehabilitacyjny, więc warto było pojechać. Obfitował w wiele zabawnych sytuacji, które zawsze z uśmiechem na twarzy będziemy wspominać, jak chociażby jedyny w swoim rodzaju rejs statkiem, przygody z dzikami, i wiele, wiele innych miłych chwil, które pewnie na długo zostaną w naszej pamięci. Naprawdę bardzo dobrze się bawiliśmy, cała czwórka. Karolek wyszalał się w morzu, Sylwek w sklepach, a my byliśmy zadowoleni tym, że dzieci wracają do domu wesołe i szczęśliwe. To najważniejsze!!!
W tym roku, jak dożyjemy, jesteśmy zapisani do Jarosławca. Miejmy nadzieję, że będzie równie wspaniale. Oby była piękna pogoda, aby dzieci mogły popływać, szczególnie Karolek, który to uwielbia. A my uwielbiamy, jak Karolek jest szczęśliwy, tak jak zresztą wszyscy rodzice, którzy kochają swoje dzieci...
poniedziałek, 4 lutego 2013
Siódme urodziny Karolka...
Bardzo
szybko leci ten czas, tak szybko, że wreszcie w poniedziałek, a dokładnie
dzisiaj 4 lutego 2013 roku nasz kochany Skarbek skończył 7 lat. Jak co roku, w
tym dniu pojechał do przedszkola odświętnie ubrany, ponieważ jego panie
przygotowały z tej okazji przyjęcie. Dla każdego dziecka w przedszkolu, do
którego uczęszcza Karol, urodziny są szczególnym i wyjątkowym dniem. Zbierają
się wszystkie dzieci w pięknie przystrojonej sali, śpiewają solenizantowi
tradycyjne „Sto lat”, składają życzenia i obdarowują prezentami. Potem jest
zawsze słodki poczęstunek i wesoła zabawa przy muzyce. Tak też było w przypadku
Karolka. Pojechał z upieczonym przez mamę tortem ze świeczką pośrodku, którą
mam nadzieję, że zdmuchnął. Od paru miesięcy potrafi już dmuchać w gwizdek i
wydawać dźwięk. Miejmy nadzieję, że w przypadku świeczki było podobnie. A
życzenie??? No cóż, życzenie Karolka to jego wielka tajemnica, którą może
kiedyś nam wyjawi, a może nie… na razie nikt z nas tego nie wie, czego życzyłby
sobie Karol.
Siedem skończonych lat, to też dla nas rodziców czas podsumowań i refleksji nad dotychczasowym rozwojem Karolka.
To już trzeci rok od postawionej diagnozy autyzmu, trzy lata terapii i
rehabilitacji i tyleż samo lat przedszkola. I duże postępy, które widać na co
dzień. Karolek jest pogodny, uśmiecha się gdy coś do niego mówimy, patrzy w
oczy, słucha i wykonuje polecenia. Nie nosi już pieluchy, która była dla nas
wielkim utrapieniem. Nie boi się nowych,
nieznanych miejsc, nawet chętnie idzie do lekarza, co kiedyś w jego przypadku
było nie do pomyślenia. No i bardzo, bardzo wielka niespodzianka: w piątek, w
zeszłym tygodniu Karolek wypowiedział w przedszkolu słowo MAMA. Tylko raz, ale głośno
i wyraźnie. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że powiedział ten wyraz zupełnie
świadomie. To dla nas ogromna radość, chociaż czekamy na trochę więcej, ale
jednocześnie nie robimy sobie wielkiej nadziei, po prosu żeby nie zapeszać.
Wszystko w rękach Boga… i pań, które wytrwale z nim pracują. Karol jest bardzo
dużym chłopcem, jak na swoje 7 lat. Tego dokonały także panie przedszkolanki.
Karolek zanim podtuczył się w przedszkolu, jadł wybiórczo, najczęściej sam
chleb, wodę smakową, zupy i batoniki Prince Polo. Teraz już łatwiej i szybciej
wymienić, czego Karolek nie je, niż to czego nie lubi, a to dlatego, że nasz
mały „Pulpecik” ( bo tak go pieszczotliwie wszyscy nazywamy ), zjada już prawie
wszystko. No i widać to po nim, ponieważ w zeszłym roku mieliśmy problem z kupieniem
spodni, bo we wszystkich nie mieścił się jego okrąglutki brzuszek. I bardzo dobrze,
że ma apetyt i dużo je. Lepsze to, niż miałby być takim niejadkiem, jakim był
przed terapią i przedszkolem. Podsumowując to, co do tej pory napisałam, u
Karolka wszystko zmierza w dobrym kierunku i oby było tak dalej. My rodzice
bardzo byśmy tego chcieli i będziemy robić wszystko, ile w naszej mocy, żeby
tak było. A teraz sprawa najważniejsza, życzenia:
Kochany Synku z okazji Twoich siódmych urodzin życzymy Ci jak najwięcej
radości w życiu, żebyś zawsze otoczony był ludźmi, którzy Cię bardzo, bardzo
kochają.
Życzymy Ci dużo zdrowia i siły w walce ze swoją chorobą. I jeszcze jedno ważne życzenie: bardzo mocno pragniemy, żebyś w końcu przemówił. Czekamy na to każdego dnia z nadzieją, że niedługo ta chwila nastąpi. Nie jest ważne, jakie pierwsze słowa wypowiesz. Cokolwiek do nas powiesz, będzie to najszczęśliwszy dzień w naszym życiu. Jak wtedy, kiedy razem z Sylwusiem naśladowałeś odgłosy zwierzątek, gdy pytaliśmy co robi Twój braciszek, a Ty odpowiadałeś, że śpi. Mówiłeś do mnie „mama”, wołałeś „tata, baba, dziadzio”, kiedy żegnałeś się wołałeś „pa, pa”… i wiele innych słów, co wtedy wydawało nam się takie proste, zwyczajne, bo tak ma być, bo tak mówią inne dzieci. A dzisiaj oddalibyśmy wszystko, żeby się jeszcze kiedyś te NIEZWYKŁE chwile powtórzyły.
Będziemy modlić się, żeby było jak dawniej, kiedy jeszcze zaczynałeś mówić. Już tyle trudności razem pokonaliśmy, tyle przeszliśmy badań, wizyt u lekarzy, terapii. Cały czas walczymy… Teraz musimy wierzyć, że będzie już tylko lepiej, czego życzymy Ci Skarbie z całego serca.
Bądź szczęśliwy Karolku !!! Życzymy Ci dużo zdrowia i siły w walce ze swoją chorobą. I jeszcze jedno ważne życzenie: bardzo mocno pragniemy, żebyś w końcu przemówił. Czekamy na to każdego dnia z nadzieją, że niedługo ta chwila nastąpi. Nie jest ważne, jakie pierwsze słowa wypowiesz. Cokolwiek do nas powiesz, będzie to najszczęśliwszy dzień w naszym życiu. Jak wtedy, kiedy razem z Sylwusiem naśladowałeś odgłosy zwierzątek, gdy pytaliśmy co robi Twój braciszek, a Ty odpowiadałeś, że śpi. Mówiłeś do mnie „mama”, wołałeś „tata, baba, dziadzio”, kiedy żegnałeś się wołałeś „pa, pa”… i wiele innych słów, co wtedy wydawało nam się takie proste, zwyczajne, bo tak ma być, bo tak mówią inne dzieci. A dzisiaj oddalibyśmy wszystko, żeby się jeszcze kiedyś te NIEZWYKŁE chwile powtórzyły.
Będziemy modlić się, żeby było jak dawniej, kiedy jeszcze zaczynałeś mówić. Już tyle trudności razem pokonaliśmy, tyle przeszliśmy badań, wizyt u lekarzy, terapii. Cały czas walczymy… Teraz musimy wierzyć, że będzie już tylko lepiej, czego życzymy Ci Skarbie z całego serca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)